Strony

30 grudnia 2011

Ghule. Setki. No, w każdym razie pięć.

Nie wiecie, jak to jest - widzieć zagładę miasta. Domyślacie się tylko, ale ja wiem. Dobrze pamiętam ten dzień, choć było to już dość dawno. Kończyliśmy nasz codzienny patrol i kierowaliśmy się do karczmy. I nagle huk i seria szybkich, niezrozumiałych zdarzeń. Płonące budynki, walące się mury, deszcz meteorytów towarzyszący komecie, wszędzie chaos, panika i śmierć. Straciliśmy głowę. Max prawie zginął, ledwo udało nam się go uratować przed spadającymi cegłami. Stracił przytomność, Michael i Werner nieśli go na zmianę. Bylibyśmy pewnie wszyscy zginęli, gdyby nie Albert, który przytomnie znalazł nam schronienie. Wraz z kilkoma innymi osobami ukryliśmy się w piwnicy zrujnowanej karczmy, sądząc, że zostaliśmy uratowani.

Myliliśmy się. Prawdziwy koszmar zaczął się właśnie wtedy. Świat zewnętrzny przestał istnieć. Byliśmy całkowicie odcięci. Nie mogliśmy wyjść. Głodowaliśmy. W piwnicy nie brakowało napojów, ale jedzenie szybko się skończyło. My, pięciu silnych chłopów, przetrwaliśmy najdłużej. Inni szybko umarli z wycieńczenia. Wkrótce zostaliśmy już tylko my. To wtedy pierwszy raz pomyśleliśmy o Tym. Michael usiadł zgarbiony koło jednego z trupów. Trup nie był już pierwszej świeżości, mdliło nas od smrodu i pocieszała mnie tylko myśl, że wkrótce podzielimy jego los. Michael spojrzał na nas mętnym wzrokiem. Jego skóra, podobnie jak u innych, posiniała od głodu i złych warunków życia w piwnicy. Nie powiedział słowa, po prostu ujął ramię trupa i nagłym ruchem wbił w nie zęby. Przeżuwał zwłoki dokładnie, jakby się nimi delektował, choć wyraz jego twarzy mówił coś całkiem przeciwnego. Krzyknąłem z przerażenia, Albert zaczął wymiotować. Reszta patrzyła tępo na niego i na to, jak w desperacji traci resztki swego człowieczeństwa.

Potem przyszła kolej na nas. Że niby mieliśmy wybór? Nie żartujcie. Mogliśmy jeść albo zostać zjedzeni. To żaden wybór, to szantaż losu. Udało nam się posilić - tylko to się liczyło. Wydostaliśmy się z piwnicy. Nie wiem, jak wtedy wyglądaliśmy. Może jeszcze przypominaliśmy ludzi. Dziś trudno byłoby to stwierdzić. Zresztą i my dawno już nie interesujemy się światem ludzi. Są nam niezbędni, prawda, ale tylko gdy są martwi. Sprzątamy resztki ze stołu mrocznych bogów. Żadna ich ofiara się nie zmarnuje.

Nie zmieniło się tylko jedno - wciąż pełnimy służbę. Wciąż jesteśmy strażnikami. Wciąż służymy komuś potężnemu. Ale on także nie jest już człowiekiem...

Masz ci los. Jak już się cieszyłam, że po Świętach wezmę się znów za malowanie, to dopadło mnie paskudne przeziębienie. Pojęcia nie mam, gdzie je złapałam, ale spowolniło moją pracę nad ghulami o połowę. Dopiero wczoraj udało mi się je skończyć. Mam nadzieję, że wyszły w miarę niezłe, chociaż wiem, że gdybym była zdrowa, mogłabym wyciągnąć z nich trochę więcej. Grunt, żeby pasowały do reszty bandy.

Kolory tym razem nieco inne. Moje poprzednie ghule ze starej bandy mają odcień skóry podobny do tego, który malowałam niedawno na wilkach. Tutaj postanowiłam trochę poeksperymentować i dać im ciemnosiny kolor. Z samej rzeźby wyglądają i tak dość nieludzko jak na to, że przecież żyją, tylko mają nietypowe upodobania kulinarne. Ale skoro mam plastikowe wilki, to i ghule też już zrobiłam plastikowe.

Modelarsko przywitam się ponownie już w Nowym Roku :) A jutro napiszę kilka słów podsumowania, bo trochę w tym roku się działo. Do jutra zatem :)







2 komentarze:

  1. Very "good looking" ghouls (as much as a Ghoul can be). Great work on the bases too!

    OdpowiedzUsuń
  2. Nagrobki na podstawkach po prostu miodzio tak jak krata ze szlamem. Malowanie samych ghuli dość niesztampowe muszę przyznać, ale bardzo klimatyczne!

    OdpowiedzUsuń