Z dziennika Gerharda Hartmanna
Z zajęciem obszaru dawnego targowiska wiązałem spore nadzieje. Po pierwsze – istniała nadzieja, że w ruinach ostały się resztki niesprzedanych towarów i moi ludzie będą mogli wreszcie najeść się czymś lepszym niż zapleśniały chleb i suszone mięso. Po drugie – po tym, co zostało sprzedane, mogły zostać przynajmniej pieniądze, a tych nam ostatnimi czasy brakowało. Gdzieś w tych ruinach musiały leżeć przynajmniej zwłoki martwych kupców. A martwy kupiec wciąż jest wiele wart, o ile ma przy sobie choć sztukę złota. Postanowiłem więc, że zajmiemy się przeszukiwaniem budynków w obrębie placu w niewielkich grupach i w ten sposób zyskamy na czasie.
Rzecz jasna, mój plan nie mógłby zostać tak po prostu zrealizowany. Nie, kiedy syn pijak i obibok postanowił napić się podejrzanego trunku, znalezionego poprzedniego dnia w zapadniętej piwnicy jednej z ruin. Reszta ludzi powąchała tylko i miała dość, nawet tacy opoje jak Otto czy Christoph. Ale to nie była dla Paula żadna przestroga. Fakt, alkohol go nie zabił – do tego trzeba by było chyba całego imperialnego zapasu gorzały – ale spowodował poważne zatrucie, którego szczegóły mogę sobie chyba w dzienniku darować. Tak czy siak, musiałem zadecydować o tym, by pozostawić syna w jednym z bezpiecznych, opuszczonych budynków, aby nie spowalniał nas w dalszej eksploracji terenu.
- Paul, jeśli musisz gdzieś rzygać, rzygaj tam – wskazałem budynek. - Nie mogę pozwolić, byś przez to zatrucie skomplikował nam plany.
- Aaa... coo jeśli... przyjdą... wrogooowie? - wybełkotał mój niepoprawny potomek.
- Na razie jest czysto, Franz sprawdził teren. Nie dopuścimy, by ktokolwiek z ewentualnych wrogów nam się wymknął. Jeśli jednak ktoś zdoła się przedrzeć, to oczywiste, że musisz go zabić.
- Papo... nie wiem czy...
- Dość, Paul. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Musisz ponosić konsekwencje swojej lekkomyślności. Chociaż tyle mógłbyś się w Mordheim nauczyć. Jak poczujesz się lepiej, przeszukaj tę ruinę – a nuż znajdziesz coś ciekawego.
Pozbywszy się balastu, ruszyłem wraz z mymi ludźmi i ogrami naprzód. Nie musiałem długo czekać, by wypatrzeć wroga. Kolorowe, bogato zdobione szaty powiewały już z daleka. Wiedziałem, na kogo trafiliśmy – eleganciki z Marienburga. Zwykła hołota, która niewiele się od nas różni, ale są bogaci i zawsze nienagannie ubrani. Wrony w pawich piórach. Przywitali nas strzałami ze strzelb, co oczywiście nie wróżyło żadnej współpracy z nimi. Mimo swych bogactw Marienburczycy nigdy nie lubili się dzielić. Ale mogłem to zrozumieć, bo i ja nie pozwoliłbym na podział łupów, choćby i nam to proponowali.
- Gerd, chyba trzeba by się rozdzielić. Ich nie ma tak wielu, a nie można pozwolić, żeby powłazili do tych domów jako pierwsi – szepnął Bernhard.
- Nas też nie ma aż tak wielu, abyśmy mogli się beztrosko rozdzielać – odrzekłem, ale zaraz zmieniłem zdanie. - Zresztą... może masz rację. Kto nie ryzykuje, ten nie zyskuje. Grom! Gruag!
Ogry spojrzały na mnie ponuro. Od jakiegoś czasu Grom marudził, że chciałby – jako prawdziwy Ostlandczyk – mieć w naszej drużynie nieco większe przywileje. Byłem pewien, że chodzi o jedzenie, ale pomyliłem się. Okazało się, że ogry mają także honor i w chwilach, gdy są najedzone, staje się on dla nich bardzo ważny. Wychodzi więc na to, że karmiłem ogra zbyt dobrze, skoro miał czas pomyśleć o honorze i jakimkolwiek uhonorowaniu jego zasług. O ile, rzecz jasna, można mówić tu o zasługach.
- Pójdziecie z Wilfriedem na zachód. Osłaniajcie go przed strzałami. Skryjecie się w ruinach starej karczmy. Macie przeszukać ten budynek i nie pozwolić, by wpadł w ręce wroga. Nikt z tych strojnisiów nie może się tam dostać.
- Ta jest, wodzu – mruknął Grom.
Zostaliśmy więc we czterech – Franz, Bernhard, Reinhard i ja. Ruszyliśmy zdecydowanym krokiem do budynku przed nami, korzystając z chwilowego braku ostrzału. Nakazałem Reinhardowi naładować broń. Jak do tej pory na niewiele nam się ona przydała, ale nie mogłem powiedzieć chłopakowi, że ma rozstać się ze swoim garłaczem. Byłby niepocieszony. Wbiegliśmy do budynku i schowaliśmy się za ścianą.
- Reini – szepnąłem. - Ilu widzisz przez okno?
- Trzech może trafię – odrzekł Reinhard. - Ale wszyscy wystrojeni w takie błyszczące i nowiutkie zbroje, że nie wiem, na ile mogę coś zdziałać.
- Nie trać wiary, chłopcze. Wal! - rozkazałem.
Huk wystrzału zagłuszył dalsze wątpliwości. Budynek niemal zatrząsł się w posadach, a kawałki tynku posypały się nam na głowy. Gdy opadł pył, spojrzałem pytająco na Reinharda. Był blady i bardzo przejęty.
- Stryjku – wydyszał. - Wszyscy leżą. Ten jeden... to chyba ich dowódca... on się nie rusza. Ja... ja go zabiłem...
- Brawo, chłopcze – uśmiechnąłem się.
Zaraz jednak uśmiech zniknął z mej twarzy. Reinhard, wciąż oszołomiony, został zaatakowany przez jednego z niedobitków. Modliłem się do Taala, by zrobił z topora użytek. Nie był najlepszy w walce wręcz, ale ostatnio trochę się podszkolił. Mogłem mieć nadzieję, że uda mu się coś zdziałać. Choć jeśli mogę się do czegoś przyznać, to specjalnie tej nadziei nie miałem.
Przeliczyłem się jednak. Reini silnym ciosem topora powalił wroga. Tamten nie miał żadnych szans. Zwykły, prosty chłopak z wioski w Ostlandzie nie pozwolił wystrojonemu Marienburczykowi na wbicie się w pychę. Franz był z niego dumny, widziałem to. Niestety, okazało się, że wrogów jest więcej i Reini nie wytrzymał kolejnego ataku. Upadł na ziemię, powalony ciężkim ciosem kolejnego przeciwnika. Dosyć tego, pomyślałem. Dopadłem okna i zaatakowałem z głośnym krzykiem wroga.
O dziwo, była to kobieta. Miała nieco egzotyczną urodę, długie czarne włosy i zbroję, która bardzo skąpo okrywała jej bujne kształty. W jej oczach czaiła się nienawiść. Cóż. Wojna to wojna. Jeśli baba sama się tam pcha, to nie należy jej się współczucie. Nie zwykłem bić kobiet, ale należało pomścić Reiniego.
Biła się oczywiście jak typowa baba – zaciekle, ale nie dość silnie. Bez większego trudu sobie z nią poradziłem. Wiedziałem, że za chwilę do budynku wtargnie reszta wrogów i nakazałem Franzowi i Bernhardowi czekać cierpliwie. W razie ataku byliśmy gotowi. Zawsze nierozłączni, od dzieciństwa. Jeśli byśmy zginęli, to przynajmniej i w tej ostatniej chwili bylibyśmy razem.
Ale nie znaczy to, że chciałem umrzeć.
- Grom! Gruag! - wrzasnąłem przez drugie okno. - Niech no któryś z was tu przyjdzie!
- Nie wodzu. Grom bronić ta ruina jak wódz nakazał. Wróg idzie na nas – odpowiedział Grom.
- Gruag, migiem tu – krzyknąłem zniecierpliwiony. - Zostaw Groma i Wilfrieda i pomóż nam tu!
To był dobry pomysł. Gruag wprawdzie został ostrzelany, ledwie wychylił nos zza muru, ale gruboskórne ogry są bardziej odporne na kule niż ludzie. Trup ścielił się gęsto, gdy nieszczęśnicy dopadli nas w budynku, a nadejście Gruaga tylko przesądziło o naszej kontroli nad tą ruiną.
Byleby tylko Grom poradził sobie sam, pomyślałem. Jeśli mu się uda... wróg musiałby się wycofać. Większość z nich i tak padła, a w każdym większym budynku czaił się ktoś z naszych. No, jeśli Paul jeszcze nie wyrzygał wnętrzności. Jeśli Grom dałby radę... jeśli tylko by sobie poradził... należy mu się jakaś nagroda. Należy mu się coś więcej, niż dodatkowy przydział żywności. Oczywiście, zakładając, że sobie poradzi...
To była najdłuższa chwila oczekiwania w moim życiu. Zamknąłem oczy i modliłem się, by się udało. Franz i Bernhard również w milczeniu nasłuchiwali wieści. Od jednego ogra zależało nasze zwycięstwo.
Wielki ryk radości upewnił mnie, że zwycięstwo jest nasze. Grom jak zwykle bez finezji, za to z wielką siłą zmiótł przeciwnika z pola bitwy. Strzelcy – bo tylko ci zostali – schowali się w popłochu. Podnieśliśmy Reinharda – na szczęście żył, był tylko lekko oszołomiony. Nie przywykł do tego, że kobiety go biją, biedak...
W obozie ogry otrzymały swoją – nieco powiększoną – porcję trunków i jedzenia, do którego od razu się zabrali. Jednak dałem Gromowi znak, by na chwilę przerwał posiłek. Musiałem coś powiedzieć – coś, co od naszego zwycięstwa wydało mi się oczywiste.
- Grom. Wstań.
Ogr posłusznie się podniósł. Wszyscy wokół zamilkli, oczekując dalszej części przemowy. Nawet Paul, wyczerpany całodziennym wymiotowaniem, przestał chrapać podczas drzemki.
- Udowodniłeś dziś swą wierność i determinację. Udowodniłeś dziś też męstwo i posłuszeństwo rozkazom nawet w chwilach największego chaosu. Jesteś wiernym towarzyszem i odważnym wojownikiem. Walczysz u naszego boku od początku i pokazałeś, że chcesz walczyć do końca. Zostaniesz dziś uhonorowany. Nie będziesz już zwykłym wojownikiem, który dołączył do nas dla pieniędzy czy sławy. Będziesz dla nas jak rodzina. Zostaniesz dopuszczony do tajnych narad i planów. Czy przyjmujesz ten honor, Grom?
Ogr beknął głośno i podrapał się po głowie. Jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.
- No jasne, wodzu! – odrzekł rozpromieniony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz