Strony

11 października 2012

Raport z kolejnej bitwy Ostlandczyków - po wakacyjnej przerwie

Po wakacjach postanowiliśmy pograć trochę w Mordheim przed rozpoczęciem nowej kampanii. W poprzedniej kampanii nie zdążyliśmy zagrać wielu bitew i dlatego stwierdziliśmy, że czas ją dokończyć, albo chociaż pociągnąć jeszcze trochę. Odgrzebałam figurki i rozpiskę i oto jest - banda Ostlandczyków znów w akcji. Wracam tym samym do tradycji pisania raportów bitewnych z perypetii Gerharda Hartmanna i członków jego klanu. Graliśmy scenariusz dający zawsze dużo radości - "Noc Bezgłowego", gdzie bandy spotykają się oko w oko z... Jeźdźcem Bez Głowy. 

Z dziennika Gerharda Hartmanna

Bernhard był niepocieszony po ostatniej bitwie. Wciąż mówił o swym parszywym wrogu i o planie zemsty. Nie sądziłem, że prędko spotkamy znów strojnisiów z Reiklandu, jednak los zaskoczył mnie po raz kolejny.

Była ciemna, mglista noc. Księżyce ledwo było widać zza chmur, a gwiazdy zgasły wszystkie, jakby ich światło nie miało dostępu do tego przeklętego miasta. Dzień wcześniej wędrowny bard zaśpiewał nam przy ognisku ponurą pieśń o bezgłowym jeźdźcu, który podobno krąży w okolicy. Jeździec ten, dawniej najemnik z Talabeklandu, słynął z okrucieństwa i upodobania do rozlewu krwi. Został zaszlachtowany, a jego głowę odrąbano, by mieć pewność, że naprawdę nie żyje. Jednak jego czaszkę po latach wykradziono i przepadła ona bez wieści, zaś jeździec w jej poszukiwaniu zjeżdża całe miasto i przedmieścia, by wraz z nią móc odnaleźć spokój w śmierci. Kto odnalazłby czaszkę, mógłby mu rozkazywać...

Stek bzdur, powiadacie. Tak, ale w tak ciemną i zimną noc w Mordheim nawet wymysły bardów mogą zabrzmieć prawdziwie. Dlatego mój rozkaz, by wyruszyć w miasto następnej nocy, nie spotkał się z dużym entuzjazmem. No, chyba że wśród ogrów – one zawsze były chętnie do bitki, za dnia i w nocy. Posłałem je w grupie z Wilfriedem i Franzem. Sam zaś zebrałem resztą ludzi, by okrążyć dzielnicę z drugiej strony.

Skierowaliśmy się w stronę nieco bogatszej dzielnicy. Wille tamtejsze były budowane z przepychem, a choć miasto dawno utraciło swą świetność, nawet teraz można było dostrzec, iż dawniej mieszkali tu ludzie bogaci. Pewien jestem, że przynajmniej jeden z tych domów był wart więcej od naszej rodzinnej wioski. Nie mieliśmy jednak ochoty podziwiać cudów architektury. Liczyła się dla nas zawartość budynków – pożądane przez wszystkich skarby.

Pierwszą czaszkę znalazł mój syn, Paul. Nie myśląc wiele, podniósł ją i podał mi z ponurym wyrazem twarzy.

- Tato, a może to czaszka tego jeźdźca? - zapytał.

Przyjrzałem się czaszce, lecz nie wyglądała nadzwyczajnie. Zdawało mi się, że musiała przeleżeć tu już kilka miesięcy, jednak nie kilkadziesiąt lat, jak czaszka bezgłowego jeźdźca.

- Nie, synu – odpowiedziałem. - To zwyczajna czaszka. Skup się na złocie, nie na bezużytecznych kościach.

Ledwie wyrzekłem te słowa, koło ucha przeleciała mi strzała. Cienka i zabójcza, najwyraźniej wykonana przez elfy. Wydała mi się dziwnie znajoma. Właściwie widziałem takie strzały już kilka razy...

- Bern, chcesz dobrą wiadomość? - spytałem kuzyna. 
- Hm? - odmruknął Bernhard, przyglądając się kolejnej czaszce. 
- Zdaje się, że to strzała tego nieudacznego elfa, który podróżuje z tamtymi Reiklandczykami. 
- A więc jest tam i Eisenauge! - ryknął Bernhard z szerokim uśmiechem. - Tym razem go dopadnę! Dobry Taal wynagrodzi mi dawne zniewagi! 
- Cicho – syknąłem. - Słyszysz? 
- Co? 
- Rżenie konia. 
- Nie gadaj – zdenerwował się Bernhard. - Nie wynajęli chyba konnego najemnika! 
- Nie sądzę – orzekł ponuro Otto. - To ten bezgłowy.

Stek przekleństw rzucony w Ottona uciszył opoja, ale na krótko. Chwilę później to ja zostałem uciszony przez lodowaty podmuch od zachodu. Mgły na chwilę się podniosły, a blade światło księżyca oświetliło najbardziej odrażającą i upiorną sylwetkę, jaką kiedykolwiek widziałem – bezgłowego człowieka, dosiadającego potężnego rumaka.

- Tato... a może to jednak ta czaszka? - zapytał drżącym głosem Paul.

Spojrzałem na czaszkę, ledwo powstrzymując drżenie dłoni. Nagle jednak coś sobie przypomniałem.

- Nie, Paul – odrzekłem, nieco bardziej opanowany. - Pamiętasz tę pieśń? Ten jeździec spiłował sobie zęby, by wyglądać groźniej. Ta czaszka ma normalne zęby. Nie ma się czego bać. 
- Dobre sobie – prychnął Otto, pociągając solidny łyk gorzałki. - Powiedziałbym, że gdyby to była jego czaszka, to byłbym znacznie spokojniejszy. Tak to nie wiadomo, komu będzie służył. Czy w ogóle nas wszystkich nie pozabija...

Zamilkłem. Miał rację. Czaszka bezgłowego jeźdźca przynajmniej zapewniłaby nam bezpieczeństwo przed nim samym.

- Może ta jego czaszka gdzieś tu leży? - odezwał się Reinhard. - Pełno tu czaszek, jakaś rzeź niezła musiała być. 
- Dobra myśl – odrzekłem. - Reini, zawołaj ojca i powiedz mu, żeby z ogrami i Wilfriedem przyjrzeli się dobrze każdej cholernej kości, na którą zdarzy im się nadepnąć. A my ruszajmy do przodu, zanim te tchórze zaczną strzelać. Nic innego nie potrafią. Może nam się poszczęści i jeździec ich pozabija, nim dotrzemy skopać im tyłki. 
 - Byłbym niepocieszony – stwierdził Bernhard. - To ja powinienem załatwić tego Eisenauge.


Ruszyliśmy, starając się zachowywać jak najciszej. Reiklandczyków było widać dobrze. Stali na murach, celując w nas z kusz i łuków. Wiedzieli, że nie mamy nikogo prócz Michaela, kto mógłby odpowiedzieć im tym samym, sam Michael zaś niewiele mógł zdziałać. Nie powiedziałbym, że się tego nie spodziewałem, jednak nie tak szybko. Było oczywiste, że machina zemsty, raz wprawiona w ruch, będzie kręcić się bez końca. Oko za oko. Teraz nadeszła ich chwila. Mieli okazję się zemścić.

Z daleka dostrzegłem sylwetki ogrów i maszerujących za nimi Wilfrieda i Franza. Najwyraźniej i oni dostrzegli już Reiklandczyków, bo skrywali się za murami, by nie podejść na zasięg strzału. Z pewnością dostrzegli też bezgłowego jeźdźca – w ostatniej chwili skryli się za zwalonym murem, by go ominąć, jednak pozostali niebezpiecznie blisko niego. W każdej chwili mógł ich zaatakować, a ja nie miałem pomysłu, jak im pomóc.

Wtem Otto wyrwał czaszkę z rąk Paula i wrzasnął na całe gardło, machając nią nad głową:

 - Ej! Ty! Zdaje się, że straciłeś głowę!

Był to najbardziej idiotyczny, choć i najbardziej heroiczny czyn, na jaki mógł się zdobyć ten stary pijak. Chciał, by jeździec myślał, że to my mamy jego czaszkę. Co lepsze, fortel podziałał. Jeździec nie mógł wiedzieć, że trzymamy nie tę czaszkę co trzeba, ale bez zastanowienia zawrócił i ruszył w stronę przerażonych Reiklandczyków, unosząc w górę dwa olbrzymie miecze.

Przyznaję, widok wart był ładnych paru koron. Najwyraźniej tchórze nie spodziewali się takiego obrotu spraw. Niestety, ci w bezpiecznej odległości od jeźdźca nie byli na tyle zdezorientowani, by zaprzestać ostrzału. Ledwie dobiegliśmy za ścianę jednego z budynków, poczułem mocne uderzenie w okolicach obojczyka i zrobiło mi się ciemno przed oczami...

Odczołgałem się, ledwo przytomny z bólu. Jeden z bełtów trafił mnie, niegroźnie, lecz na tyle, bym na moment stracił kontakt z rzeczywistością. Bernhard pomógł mi wstać i jakoś dostałem się do domu, ciężko dysząc.

- Zastrzelili go, kiedy leżałeś nieprzytomny – powiedział. - Reiklandczycy. Puścili grad bełtów i zastrzelili jeźdźca. 
- Przecież jego nie za się zabić – wydyszałem. - Tak ten bard śpiewał. 
- No może, ale póki co leży i nie dycha. Właź do środka, już nikt cię tu nie trafi. 
 - Że też nie ma tu Wilfrieda – sapnął ciężko Michael. 
- Z nim ogry będą nie do zabicia – mruknąłem. - Nic mi nie będzie, Michaelu. Biegnij na górę i zobacz, co tam widać z okna. Może da się kogoś ustrzelić. Reini, ładuj garłacz. Zaraz będziesz miał swoje pięć minut. Ustaw się przy tym oknie na parterze. 
- Nie mam dobrych wieści! - zawołał Michael po chwili. - Wujek Wilfried leży bez ducha na ziemi i tak samo wujek Franz! 
- Niech to licho – warknął Bernhard. - Grom i Gruag zostali sami, a tamtych jest więcej. Jeśli te skurczybyki zabiły mi brata... 
- Ich życie w rękach Taala – orzekł Reinhard. - A życie Reiklandczyków w moich!

Rozległ się huk. Gdy opadł pył, wyjrzeliśmy zza pleców Reinharda przez okno.

- To byłeś litościwy – stwierdził Bernhard ponuro. - Bo wszyscy stoją jak stali.

Reinhard nie zdążył się odgryźć, bo w tym momencie uderzył go przez okno czyjś miecz. W ostatniej chwili zdołał zasłonić się toporem i sparować cios. Przeciwnik nie był człowiekiem, ale nie był też bezgłowym jeźdźcem. To był ten najemny elf, tajna broń Reiklandczyków.

Wiedziałem, od czasu spotkania z Marienburczykami na placu targowym, że Reinhard doskonale radzi sobie w takiej walce. Okno, mało miejsca na finezyjne ruchy, ale Reinhard nie potrzebuje finezji – to silny, zdrowy chłopak, który świetnie posługuje się toporem. Natarł na elfa z taką zaciętością, że uszaty wypierdek nie miał szans i padł pod jego ciosem.

- Lepiej walczysz niż strzelasz – dodał Bernhard z niekłamanym podziwem, gdy nieprzytomny elf osunął się w błoto. 
- Grom padł, Gruag walczy z tym całym Eisenauge! - zawołał Michael. - A jeździec wstał i jedzie w naszą stronę! 
- Tyle dobrego, że jest to też ICH strona – odrzekłem. - Strzelaj do nich, Michael! Celuj w tego na wieży! 
- Eisenauge?! - Bernhard aż podskoczył. - Powinienem tam być! Gruag może nie dać rady! 
- Bern, uspokój się – powiedziałem. - Nie możesz tam teraz iść. Padniesz, nim przebiegniesz dwa kroki. Gruag sobie poradzi, zobaczysz. 
- Niechby – mruknął Bernhard. - Jeśli go zabije, to postawię mu kielicha... czy tam może wiadro...

Przyznaję – przez chwilę rozważałem odwrót. Byliśmy uwięzieni w sześciu wśród ruin, gdzie w każdej chwili ktoś mógł nas dopaść. Nie, nikt z Reiklandu – oni umieli jedynie strzelać, ale bezgłowy jeździec był już niebezpiecznie blisko nas. Nagle jednak ujrzałem widok, który napełnił mnie nadzieją. Jeździec uniósł miecze i z całej mocy natarł – nie na nas, lecz na dwóch Reiklandczyków, stojących za barykadą. Na efekty nie trzeba było długo czekać – obaj padli pod ciosami rzeźnika.

To przesądziło o wyniku bitwy. Reiklandczycy zostali już tak przetrzebieni, że musieli się wycofać. A bezgłowy jeździec szczęśliwie pomknął za nimi, zostawiając nas w spokoju...

Szczęściem wszyscy nasi przeżyli. Grom i Franz bez problemów doszli do siebie. Z kapłanem było trochę gorzej, lecz i on nie odniósł śmiertelnych ran.

- Nic mi nie będzie – stęknął Wilfried, popijając swoje lecznicze piwo. - Ale chyba nie będę wam mógł towarzyszyć przez jakiś czas. 
- Jakoś damy radę – powiedziałem, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Ważne, że wydobrzejesz.

Bernhard wciąż nalewał Gruagowi gorzałki i opowiadał mu historie ze swej młodości. Choć zapewne śmiertelnie przynudzał, ogr wyglądał na zadowolonego. Pierwszy raz został tak bardzo doceniony przez człowieka za jeden cios zadany jego wrogowi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz