Strony

31 stycznia 2012

Kampania "noworoczna" Mordheim w Staromiejskim Domu Kultury

W ostatnich dniach nieco zwolniliśmy tempo publikowania nowych postów, czy to figurkowych autorstwa Skavenblight, czy też makietowych autorstwa mojego. Dzisiaj na koniec miesiąca krótki, acz ważny post na temat nieco inny; potraktujcie go jako zaproszenie do odwiedzenia strony, o której już swego czasu na Hakostwie wspominałem, a o której zaraz jeszcze parę słów napiszę, a - kto wie - może nawet i zaproszenie do wspólnej rozgrywki, a ja go potraktuję jako nadrobienie pewnej zaległości i zaniechania, jakiego dopuściłem się przez nieopublikowanie w porę pewnych informacji na blogu.

19 stycznia 2012

Barykady do Mordheim by Dębowa Tarcza (do SDKu) - cz. 8

Dzisiaj post krótki i zwięzły - przyznam, że nie wiem za bardzo, co by można jeszcze o tych "przeszkadzajkach" napisać. Krótko mówiąc: pora na dwie kolejne barykady.
Konstrukcje całkiem standardowe - nieco już omszałe i odrobinę zarośnięte kupy gruzu, desek, tu i ówdzie jakaś beczka, czy taczka. Wykonane przed laty, o ile dobrze pamiętam, przez Staśka "Dwalthrima" - dzisiaj zaś mam przyjemność zaprezentować je w całej okazałości po renowacji.

17 stycznia 2012

Mistrz Verridan, czarnoksiężnik

Jorgen pośpiesznie wdziewał swą szatę. Nie przepadał za nią; była długa i często się o nią potykał, ale czuł się w niej bardziej profesjonalnie. Spojrzał szybko do magicznej księgi i wyszeptał tajemniczą formułę. Z zadowoleniem spostrzegł, jak w jego dłoni materializuje się kula ognia. Niewielka, ale zawsze. Ogniste kule zawsze robią wrażenie na potencjalnych pracodawcach. Dobrze, że nigdy nie wymagano od niego referencji. Większość byłych pracodawców albo nie żyła, albo przeklinała go do tej pory. Ale co było innego do roboty w okolicach Mordheim? Jasne, można jeszcze zostać jednym z najemników. Ale Jorgen nie był nigdy mocny w walce. Do strzelania tym bardziej zdolności nie miał, nawet nie umiał utrzymać poprawnie łuku. Takie życie, jeśli przed katastrofą, zamiast uczciwie pracować, wiodło się żywot szalbierza i pasera. Całe szczęście, że nie zdążył sprzedać tej księgi o magii; mógł się douczyć co nieco, bo jako mag nigdy daleko nie zaszedł, edukację zakończył bardzo szybko. Przypiął do szaty kilka magicznych kart i amuletów; były warte tyle, ile wiara innych w ich skuteczność, ale to właśnie ta wiara dawała Jorgenowi jakiekolwiek szanse zarobku. Obwieszony amuletami i czaszkami prezentował się wystarczająco mrocznie, by pozbawić pracodawców wszelkich wątpliwości. Wprawdzie od ich dźwigania nieraz po całym dniu bolały go plecy, ale gra warta była świeczki.

Gdy skończył się ubierać, zajrzał do butelki. Na dnie ostał się jeszcze łyk dość podłej gorzałki. Wypił pośpiesznie, słysząc, że ktoś dobija się do drzwi jego wozu, w którym był zmuszony tymczasowo mieszkać. Wstał niechętnie i otworzył drzwi. Jego oczom ukazały się istoty dość mizerne, garbate i o wyraźnie niezdrowym kolorze skóry. Ubrane były głównie w szmaty. "Żebracy", przemknęło przez głowę Jorgenowi, ale wydusił z siebie krótkie powitanie w nadziei, że jednak się pomylił.
- Mistrz Verridan? - zapytał jeden z przybyszów.
- Jam jest - odparł Jorgen, lekko zdumiony. - Jesteście pewni, że szukacie właśnie mnie?
- Ej, ty - warknął drugi. - Nie myśl sobie, że nie mamy poważnej oferty. Przysłał nas Ludwik von Greifberg. Kojarzysz to nazwisko na pewno.
- Tak... z miejskiego cmentarza. Gdzieś mi mignęło na nagrobku.
- Brawo, mistrzu. Możesz być z siebie dumny. Hrabia zaprasza do współpracy.
- Ale jak... - Jorgen nagle urwał i zrozumiał. - Ale ja... ale ja... - kombinował gorączkowo, co powiedzieć, aby wykręcić się od współpracy z nieumarłymi.
- Ale ty żądasz zapłaty z góry - domyślił się jeden ze sługusów wampira i wyjął sakiewkę. - Trzydzieści, prawda? Przelicz i chodź, bo trochę nam się spieszy.

Jorgen przeliczył w pośpiechu. Ku jego zdumieniu pieniądze były prawdziwe. I nikt nie żądał od niego pokazu sztuczek magicznych ani innej formy rozmowy kwalifikacyjnej.
- Panowie - uśmiechnął się, choć dość blado. - Mistrz Verridan jest do waszej dyspozycji.

15 stycznia 2012

Ludwik von Greifberg, wampir

Caroline powtarzała mu od dawna, że jest stworzony, aby rządzić. Słodka Caroline... jej kasztanowate włosy tak pięknie powiewały na wietrze. Ludwik miał prawdziwe szczęście, że zgodziła się wyjść właśnie za niego. Nie dość, że odwzajemniała jego uczucie, to jeszcze pochodziła z dobrej rodziny i dla Ludwika był to kolejny, już niemal ostatni krok do tego, by rodzina von Greifberg odzyskała to, co jej się słusznie należało. Hrabia von Steinhardt nie był niczemu winien, intryga sprzed dziesięcioleci nie była jego udziałem i w gruncie rzeczy Ludwik całkiem go lubił. Nie na tyle jednak, by przyznać mu prawo, którego mieć nie powinien.

Zdradzili go. Wszyscy. Brat, któremu nagle uwidziało się sympatyzować ze Steinhardtem, a który przed umierającą matką onegdaj przysięgał, że pomoże rodzinie odzyskać ziemie. Przyjaciele, z którymi Ludwik się kształcił i dorastał, a którzy obiecywali mu choćby zamach, jeśliby było trzeba. I Caroline, słodka Caroline... jej oczy zwróciły się nagle ku innemu, a dusza stała się obca. Żadna inna zdrada nie bolała nawet w połowie tak, jak zdrada ukochanej. To ona sprawiła, że Ludwik zawarł pakt z ciemnością i poprzysiągł zemstę.

Ale to była przeszłość. Minęło kilka lat, jeśli nie kilkanaście; trudno było się doliczyć co do dnia. Ludwik przeleżał je w krypcie, na wpół śpiąc, na wpół czuwając. Jego rodzina dawno nie odwiedzała grobu; wszyscy wyprowadzili się do rodzinnego miasta po jego rzekomej śmierci. Miał wiele czasu na przemyślenia. Miał wiele czasu, by ukryty w krypcie wsłuchiwać się w wiatr, szmer głosów zza cmentarnego muru, niespokojny oddech miasta. Czuł, że coś jest nie w porządku, że dni mieszkańców Mordheim są policzone. Nie umiałby dokładnie tego wyjaśnić, ale jakiś szósty zmysł, nabyty wraz z wampiryzmem, podpowiadał mu, iż niedługo nadarzy się wyjątkowa okazja do powrotu na należne mu miejsce.

Tamtego dnia powstał po zmierzchu, bacząc by nikt go nie dostrzegł w pobliżu cmentarza. Z dala słyszał już orkiestrę i głośne śmiechy rozradowanych gości. Bal u hrabiego na pewno zorganizowano z przepychem. Zakrył twarz kapturem i przemknął w kierunku wielkiej balowej sali. Ludzie zdawali się go nie zauważać, choć instynktownie odsuwali się od niego, jakby czuli powiew chłodu. Nikt jednak nie patrzył w jego stronę. Tylu znakomitych gości zaproszono tego dnia na bal, że Ludwik niemal wtopił się w tłum.

Z daleka dostrzegł błękitną suknię i kasztanowate włosy, upięte w szykowny kok. Przyspieszył kroku, widząc, jak kobieta kieruje się w stronę ogrodu. Skradał się powoli, zachowując cały czas bezpieczny dystans. Nie zależało mu na pośpiechu, chciał zaczekać, aż zostaną sami. Kluczył za nią wśród ścieżek, gdy oddalała się od gwarnego tłumu. Jeszcze chwila, pomyślał. Jeszcze jeden krótki moment... już...

Jej twarz niewiele się zmieniła. Może przybyło jej kilka zmarszczek, ale bez wątpienia nadal była to ta sama słodka Caroline. Wargi pobladły jej gwałtownie, gdy Ludwik zrzucił kaptur i odsłonił twarz. Cofnęła się z głośnym krzykiem.

- Ludwiku! - zawołała. - Czyżbym oszalała? Przecież nie żyjesz, pochowali cię tyle lat temu!
- Umysł masz w porządku, naprawdę tu stoję – uśmiechnął się Ludwik. - Zdaje się, że i ty nienajgorzej się trzymasz, moja droga. Twa uroda przemija tak wolno, że śmiertelni zapewne tego nie dostrzegają. Ja sam mam kłopoty, by orzec, ile masz lat. Z pewnością w urodzie jesteś bardziej stała niż w uczuciach.
- Ludwiku... - szepnęła Caroline. - Ja ci wytłumaczę... zrozum...
- Rozumiem – odrzekł Ludwik, nie patrząc na nią. - Zresztą żal, gniew i rozczarowanie minęły mi już dawno wraz z wszelkimi innymi uczuciami, jakimi obdarzałem istoty ludzkie. A w obliczu zmian, które wkrótce nadejdą, nie ma co roztrząsać dawnych zdrad i drobnych kłamstw, jakimi mnie karmiłaś. - Spojrzał nagle prosto w jej oczy. - Nakarmisz mnie raz jeszcze, moja duszko? Ten jedyny, ostatni raz... - wargi wampira rozciągnęły się w upiornym uśmiechu.
Dopadł ją gwałtownie; prawie się nie szarpała. Może zemdlała zanim jeszcze zatopił zęby w jej szyi, może straciła przytomność ze strachu? Pił jej krew z równą rozkoszą, z jaką niegdyś smakował jej pocałunki. Była ciepła, słodka i odurzająca niczym najlepsze wino.

Gdy skończył, położył delikatnie jej zwiotczałe ciało na trawie za żywopłotem. Otarł wargi chusteczką i z uśmiechem ruszył w stronę sali balowej. Zostało jeszcze kilka godzin, a może minut. Na scenie cyrkowcy właśnie dawali pokaz swych umiejętności. Należało się tym nacieszyć, skoro nie było już nadziei na ocalenie miasta.

Ludwik usiadł w pierwszym rzędzie i z zadowoleniem rozparł się na fotelu, oczekując spektaklu.

13 stycznia 2012

Barykady do Mordheim by Dębowa Tarcza (do SDKu) - cz. 7

Projekt odnawiania mordheimowych "przeszkadzajek" przeznaczonych do klubowych gier SDKowych powoli dobiega końca; ukończyłem kolejne cztery, a ostatnim czterem już niewiele do ukończenia brakuje. Innymi słowy istnieje wysokie prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, iż w najbliższy wtorek na stołach klubowych zagości już cały komplet, a ja z czystym sumieniem będę mógł przeznaczyć swoje hobbystyczne moce przerobowe innym projektom, niekoniecznie makietowym (choć tym zapewne również, gdyż trochę starych makiet do odnowienia w domu mi jeszcze pozostało).

12 stycznia 2012

Edgar, nekromanta

Edgar doskonale pamiętał tamten dzień; kolejny dzień wyglądania przez okno i lęku, że uczelnia w Altdorfie istotnie wysłała za nim list gończy i że ktoś w końcu go dopadnie. Był zmęczony; osiadł tymczasowo w małej chatce, w najpodlejszej dzielnicy Mordheim i zbierał jakieś bezużyteczne zioła, które następnie sprzedawał ludziom jako cudowne lekarstwo na kurzajki, bezsenność i wypadanie włosów. Nie cierpiał tej roboty, ale tylko udając znachora i zielarza mógł mieć pewność, że nie zostanie rozpoznany. Uniwersytet w Altdorfie znajdował się daleko, ale Edgar spędził tam kilkanaście lat i wiedział, że potrafili ścigać ludzi w podobnych przypadkach długo i do skutku.

Jednak jeśli zakazane księgi, które Edgar ukradł z biblioteki uniwersyteckiej mówiły prawdę, to wkrótce mógł już przestać się obawiać kogokolwiek. Ten, kto ma władzę nad śmiercią, nie musi się bać nikogo. Studiował te księgi wiele lat. Przeprowadził niejeden eksperyment, zanim wykryto jego poczynania na uczelni. Wydał sporo złota na opłacenie usług porywaczy zwłok i nieraz poniósł porażkę, próbując wskrzesić gnijącego trupa. Ale to było zanim odkrył kryptę w Mordheim. W sumie był wdzięczny losowi, że rzucił go do tego miasta. Tylko tu znajdowały się grobowce, które po wstępnych oględzinach okazały się prawdziwą skarbnicą dobrze zachowanych zwłok.

Gdy zapadł zmierzch, Edgar zamknął drzwi swej chaty i zapakował księgi do torby. Miasto opustoszało, ludzie pospiesznie chowali się do domów. Na szczęście w okolicy cmentarza nie było już nikogo. Przeszedł przez bramę i przekradł się cicho do sporej, porośniętej mchem krypty, znajdującej się nieopodal. Tego grobu od lat nikt nie odwiedzał; Edgar obserwował go przez ostatnie dni i wiedział, że rodzina von Greifberg nie ma w Mordheim już żadnych krewnych. To dobrze, pomyślał, nie zauważą zbyt szybko, co się stało.

Rytuał trwał długo, ale Edgarowi po raz pierwszy udało się odprawić go zgodnie z instrukcjami zawartymi w księgach. Czuł w kościach, że tym razem się uda. Cały świat będzie leżał u jego stóp, śmierć nie będzie miała do niego dostępu. Gdy skończył, w krypcie zapadła całkowita cisza. Edgar nie słyszał nawet bicia własnego serca. Z emocji zaczęły mrowić go palce. Usłyszał za sobą czyjś ruch i w mgnieniu oka odwrócił się, oczekując, że ujrzy strażnika lub innego niepożądanego gościa.

Ale to nie był strażnik; oczom Edgara ukazał się elegancki mężczyzna, wysoki i blady. W jego oczach było coś zimnego, co kontrastowało z jego przyjaznym spojrzeniem. Edgar mimowolnie zadrżał, pierwszy raz widząc nieumarłego.

- Nieźle ci szło, ale potrzebujesz jeszcze wprawy, przyjacielu – odezwał się nieznajomy. - Myślę, że mógłbym ci pomóc, jeśli ty pomożesz mi.
- A więc nie udało mi się – odrzekł Edgar, zawiedziony. - Byłeś tu wcześniej, nie jesteś moim dziełem.
- Owszem, a poza mną wszystkie trupy w tej krypcie rozpadły się już na proch. Ja zaś jestem tu od dawna, czekając, aż będę mógł zawładnąć tym miastem ponownie. Nie jestem niczyim dziełem. Wampiry nigdy nie zawdzięczają daru wiecznego życia ludziom.
- Jesteś więc wampirem.
- Owszem, mój drogi. Urodziłem się, by władać. Umarłem, by powrócić. To miasto chyli się ku upadkowi. Ludzie jeszcze tego nie wiedzą, ale ja przeczuwam to od dawna. A gdy miasto upadnie, ja będę mógł powrócić na należne mi miejsce. Nie potrzebuję wielu sług, by tego dokonać. Ale nekromanta by mi się akurat przydał.
- Chcesz... abym... dla ciebie... - zająknął się Edgar.
- Myślę, że układ jest uczciwy. Ty zrobisz coś dla mnie, a ja nauczę ciebie wszystkiego, czego dowiedziałem się o śmierci i jej pokonywaniu.
Oczy nekromanty zabłysły z radości.

10 stycznia 2012

Jens, trzeci dreg

Mimo okoliczności i upływu czasu Jens nadal czuł wstyd. Gdyby nie wystraszył się jeszcze bardziej niż konie podczas uderzenia komety, może powóz udałoby się zatrzymać, ba – może udałoby się w porę uciec z miasta. Był znakomitym woźnicą i pan de Gorges bardzo go doceniał. Tak bardzo, że postanowił zabrać go w drogę powrotną do Bretonii i uczynić kimś – to znaczy swoim wiernym sługą, ale dla Jensa, wychowanego w zapadającej się chatce pod miastem była to i tak wielka nobilitacja.

Ale teraz wszystko już było stracone. Konie poniosły, Jens stracił nad nimi panowanie, a powóz przewrócił się i pan de Gorges skręcił kark. Jens tułał się od wielu dni samotnie po zrujnowanym mieście, szukając schronienia przed różnymi upiornymi istotami i jedzenia, którego wiecznie mu brakowało. W końcu wpadł na pomysł, by powrócić do domu swego dawnego pana. Znał tam każdy kąt i wiedział, gdzie jest spiżarnia. Czemu nie? Przyspieszył kroku, dostrzegając z daleka znajomy budynek. Minął bramę i ostrożnie zakradł się do środka, kierując swe kroki ku piwnicy. Ku swemu rozczarowaniu nie znalazł jednak nic prócz paru zgniłych ziemniaków. Ostrożnie wszedł po sypiących się schodach na górę, do sypialni hrabiego. Widok wielkiego lustra przeraził go, gdy zrozumiał, że widzi siebie. Czy on aż tak się zmienił? Wielodniowa tułaczka i głód przemieniły go w istotę tak ohydną, że ledwo mógł ścierpieć swój widok. Odwrócił się z obrzydzeniem i wrzasnął, widząc trzy paskudne stworzenia, przypominające ledwo co ludzi, owinięte w jakieś szmaty i szczerzące nadgniłe zęby. Jedna z istot schwyciła go za ramię i zatopiła w nim kły. Jens wrzasnął z bólu i przerażenia.

- Fuj – burknęła istota, plując jego krwią na podłogę. - Żywy! Przysiągłbym, że śmierdzi jak zdechlak.
- Ty, Hubi, jak jesteś głodny, to wszystko dla ciebie jest padliną – zaśmiał się skrzekliwie drugi potwór.
- Ukręcimy mu łeb? - zapytał trzeci z nadzieją.
- Nie – odezwał się niski, cichy głos.
Jens podniósł oczy i spostrzegł bladego mężczyznę, owiniętego eleganckim płaszczem. Był śmiertelnie blady i miał nienaturalnie wielkie kły. Jens zadrżał jeszcze bardziej, niż na widok upiornych istot.
- Chłopcze – odezwał się nieznajomy miękko. - Popraw mnie, jeśli się mylę. Zdajesz mi się znajomy z twarzy. Byłeś może czasem woźnicą pana de Gorges?
- Tttak panie – wyjąkał Jens, śmiertelnie przerażony.
- Doskonale się składa! - ucieszył się mężczyzna. - Akurat trzeba mi kogoś do kierowania mym powozem. Mam dziś szczęście, nieprawdaż? - uśmiechnął się upiornie.
- Ale panie... - zaczął jeden z potworów.
- Hubercie – przerwał mu jego pan. - Dość strawy otrzymasz jeszcze dzisiaj na cmentarzu i po bitwie; pożywisz się nią, bez obaw. Tego tutaj nie ruszajcie – wskazał pobladłego Jensa. - Jest mi potrzebny żywy.

9 stycznia 2012

Barykady do Mordheim by Dębowa Tarcza (do SDKu) - cz. 6

Jutro minie tydzień, odkąd zaniosłem do SDKu pierwszą partię dwunastu "przeszkadzajek". Obecnie kończę już pracę nad kolejnymi ośmioma. Zanim jednak będę je stopniowo na łamach Hakostwa prezentowal, pora na ukazanie ostatnich z tych, które w Staromiejskim Domu Kultury już są, współtworząc scenerię do naszej klubowej noworocznej kampanii Mordheim.

8 stycznia 2012

Luthor, drugi dreg

Luthor bardzo nie lubił, gdy nazywano go klaunem lub pajacem. „Błazen” brzmiało dumnie. To słowo określało jego przeznaczenie, jego służbę, coś więcej, niż zwykły zawód. Na dworze hrabiego Steinhardta był szanowany i podziwiany. Nie brakowało mu niczego, wykonywał swą pracę sumiennie. Nie był przystojny, od dzieciństwa nazywano go garbusem i niedołęgą. Ale tu jego ułomność była atutem. I nawet mimo niej nie brakowało kobiet, które czasem ulegały urokowi – jeśli nie jego, to jego sławy, jaką cieszył się w Mordheim.

Na balu hrabiego miał nastąpić przełom. Występ przed wieloma znakomitymi gośćmi. Luthor czuł, że to będzie jego noc. Scena lśniła od przepychu, ale występowały na niej same nędzne aktorzyny albo cyrkowcy. Nikt, kto mógłby przyćmić jego chwałę. Przygotowywał się więc cały wieczór, wierząc, że coś w jego życiu się zmieni, że dzisiejszej nocy dokona ukoronowania całego swego dorobku.

Coś zagrzmiało, gdy wyszedł na scenę. Z początku sądził, że wyraz twarzy gości jest spowodowany jego wejściem. Ale niestety nie – chwilę później nadeszła ogólna panika, wrzask, chaos. Luthor stał na scenie i milczał. W milczeniu przyglądał się upadkowi całego balu, ludziom ginącym od walącego się dachu. Mógł uciec, był również w niebezpieczeństwie. Ale świadomość, że stracił swoje pięć minut, bolała go dużo bardziej, niż obawa przed śmiercią.

W zupełnym odrętwieniu stał na scenie, nawet gdy budynek opustoszał, a za oknami pojawiły się pierwsze promienie słońca. Nie usłyszał nieznajomego, wchodzącego przez na wpół zawalone drzwi do sali. Dopiero, gdy poczuł na plecach jego zimny oddech, drgnął i odwrócił się gwałtownie.

- Widziałem twój występ – odezwał się nieznajomy przyjaźnie. - Bardzo mi przykro, że tak szybko się zakończył. Miałem nadzieję, że obejrzę do końca. Jak ci na imię, chłopcze?
- Luthor – odrzekł Luthor, a jego własny głos wydał mu się piskliwy i skrzekliwy.
- Miałem nadzieję, że przyjmiesz wyzwanie i dołączysz do mojej świty. Trudno dziś o dobrego błazna, a służba u Steinhardta nie jest chyba spełnieniem marzeń, prawda?
Luthor milczał, zszokowany i zdezorientowany.
- Byłbym uradowany, gdybyś przyjął moją propozycję – ciągnął nieznajomy. - Ale jeśli nie zechcesz, to oczywiście będę musiał uciec się do innych środków...
I uśmiechnął się szeroko, ukazując długie, ostre zęby.

7 stycznia 2012

Vincent, pierwszy dreg

„I pomyśleć, że przyjechałem do Imperium na kilka tygodni w interesach”, pomyślał Vincent de Coulron, przekradając się wąskimi uliczkami zrujnowanego miasta. Tak szybko to wszystko się stało... ktoś z otoczenia hrabiny von Griefen zaprosił go wraz z żoną do Mordheim. Mówiono, że będzie bal, pokazy cyrkowców, najlepsze jedzenie... i rzeczywiście były, do czasu, gdy całe to radosne wydarzenie przerwał ogłuszający huk i panika, jaka po nim nastąpiła. Vincent szybko stracił z oczu żonę, stracił też przytomność, gdy przywaliły go gruzy zapadającego się sufitu. Obudził się dopiero następnego ranka, obolały, lecz żywy. Pękło mu żebro i złamał się nos, ale poza tym gruz uczynił więcej dobrego niż złego – ochronił go przed innymi ciężkimi przedmiotami, które spadły potem. Kaszląc od pyłu i dziwnego odoru, Vincent z trudem wygrzebał się spod gruzowiska i wydostał na zewnątrz. „Muszę jakoś uciec z tego potwornego miasta”, pomyślał, okrywając się poszarpaną koszulą w obawie przed przejmującym chłodem, jaki ciągnął od strony cmentarza. Kiedy zobaczył z daleka sylwetkę hrabiego von Hriesen, prawie pobiegł na jego spotkanie, wierząc, że stary znajomy pomoże mu jakoś się wydostać z miasta. Ale gdy się zbliżył, zrozumiał, że popełnił błąd. Spowity w płaszcz mężczyzna nie był hrabią von Hriesen. Nie był też z pewnością żywym człowiekiem. Z ogromną siłą pochwycił Vincenta, a widok jego ogromnych zębów sprawił, że ten stracił przytomność ze strachu, czując nadchodzącą śmierć.


Ale śmierć wcale nie nadeszła. Późną nocą ocknął się i ujrzał zaschniętą krew na swej koszuli. „Nie zabił mnie”, pomyślał, „pożywił się mną jedynie”. Twarz mu pobladła, gdy nad sobą ujrzał znów swego oprawcę.

- Wreszcie wstałeś – odezwał się wampir cichym, złowieszczym szeptem. - Czekałem na ciebie.

- Nie zabiłeś mnie – wyjąkał z trudem Vincent. - Nie zabiłeś...

- Służą mi zarówno żywi, jak i umarli – odparł wampir z uśmiechem. - Twoje szczęście... lub twój pech, że będziesz wśród tych pierwszych.

- Miałbym ci służyć? Ja? - nie rozumiał Vincent.

Wampir roześmiał się złowrogo.


- Na twoim miejscu nie robiłbym niepotrzebnych problemów – odrzekł. - Nie masz najmniejszego wyboru.

5 stycznia 2012

Wood Elf Spellsinger

Dzisiaj mała przerwa w malowaniu trupów do Mordheim. Właściwie powinnam się skupić na nich, bo zaczęliśmy nową kampanię w SDK, a truposze ze starymi bohaterami coś sobie nie poradziły. Ale ta figurka całe święta stała już w podkładzie jak wyrzut sumienia i postanowiłam w końcu ją pomalować. Zwłaszcza, że to mój ulubiony model z tej armii i nie chciałabym jej odkładać w nieskończoność. Właściwie wszyscy spellsingerzy są bez zarzutu. Mam zresztą chyba wszystkie modele, może poza jednym. Ale ta panienka z lagą zawsze mnie zachwycała najbardziej. Dlatego pewnie malowanie jej trochę mi zajęło...

4 stycznia 2012

Barykady do Mordheim by Dębowa Tarcza (do SDKu) - cz. 5

W piątym odcinku cyklu ukazującego odnowione "przeszkadzajki" do Mordheim przeznaczone do gier w Staromiejskim Domu Kultury przedstawiam dwie kolejne makiety - chronologicznie dziewiątą oraz dziesiątą - innymi słowy jesteśmy dokładnie w połowie drogi do kompletu wszystkich dwudziestu elementów terenu.

2 stycznia 2012

Barykady do Mordheim by Dębowa Tarcza (do SDKu) - cz. 4

Trochę czasu minęło już od ostatniej notki o odnawianiu przeze mnie "przeszkadzajek", niegdyś zmontowanych przez klub Dębowa Tarcza, obecnie przeznaczonych do rozgrywek Mordheim w Staromiejskim Domu Kultury. Do tej pory na Hakostwie zaprezentowałem pierwszą szóstkę z dwudziestu takowych makiet. W grudniu miałem nieco mniej czasu na pracę nad nimi; w wolnej chwili jednakże udało mi się dokończyć kolejnych sześć, które w najbliższych dniach, parami, prezentował będę na blogu.