Nie jesteśmy osobami przesądnymi ani nie robimy sobie postanowień noworocznych - mimo to jednak zawsze koniec roku i początek nowego jest jakąś symboliczną dla nas datą. Dlatego pomyśleliśmy, że dobrze będzie napisać kilka słów podsumowania. Ponieważ postanowień hobbystycznych nie było (poza ogólnymi typu "więcej malować niż kupować" - akurat się udało), będzie to raczej zbiór luźnych refleksji, niż "rachunek sumienia" ;)
31 grudnia 2011
30 grudnia 2011
Ghule. Setki. No, w każdym razie pięć.
Nie wiecie, jak to jest - widzieć zagładę miasta. Domyślacie się tylko, ale ja wiem. Dobrze pamiętam ten dzień, choć było to już dość dawno. Kończyliśmy nasz codzienny patrol i kierowaliśmy się do karczmy. I nagle huk i seria szybkich, niezrozumiałych zdarzeń. Płonące budynki, walące się mury, deszcz meteorytów towarzyszący komecie, wszędzie chaos, panika i śmierć. Straciliśmy głowę. Max prawie zginął, ledwo udało nam się go uratować przed spadającymi cegłami. Stracił przytomność, Michael i Werner nieśli go na zmianę. Bylibyśmy pewnie wszyscy zginęli, gdyby nie Albert, który przytomnie znalazł nam schronienie. Wraz z kilkoma innymi osobami ukryliśmy się w piwnicy zrujnowanej karczmy, sądząc, że zostaliśmy uratowani.
Myliliśmy się. Prawdziwy koszmar zaczął się właśnie wtedy. Świat zewnętrzny przestał istnieć. Byliśmy całkowicie odcięci. Nie mogliśmy wyjść. Głodowaliśmy. W piwnicy nie brakowało napojów, ale jedzenie szybko się skończyło. My, pięciu silnych chłopów, przetrwaliśmy najdłużej. Inni szybko umarli z wycieńczenia. Wkrótce zostaliśmy już tylko my. To wtedy pierwszy raz pomyśleliśmy o Tym. Michael usiadł zgarbiony koło jednego z trupów. Trup nie był już pierwszej świeżości, mdliło nas od smrodu i pocieszała mnie tylko myśl, że wkrótce podzielimy jego los. Michael spojrzał na nas mętnym wzrokiem. Jego skóra, podobnie jak u innych, posiniała od głodu i złych warunków życia w piwnicy. Nie powiedział słowa, po prostu ujął ramię trupa i nagłym ruchem wbił w nie zęby. Przeżuwał zwłoki dokładnie, jakby się nimi delektował, choć wyraz jego twarzy mówił coś całkiem przeciwnego. Krzyknąłem z przerażenia, Albert zaczął wymiotować. Reszta patrzyła tępo na niego i na to, jak w desperacji traci resztki swego człowieczeństwa.
Potem przyszła kolej na nas. Że niby mieliśmy wybór? Nie żartujcie. Mogliśmy jeść albo zostać zjedzeni. To żaden wybór, to szantaż losu. Udało nam się posilić - tylko to się liczyło. Wydostaliśmy się z piwnicy. Nie wiem, jak wtedy wyglądaliśmy. Może jeszcze przypominaliśmy ludzi. Dziś trudno byłoby to stwierdzić. Zresztą i my dawno już nie interesujemy się światem ludzi. Są nam niezbędni, prawda, ale tylko gdy są martwi. Sprzątamy resztki ze stołu mrocznych bogów. Żadna ich ofiara się nie zmarnuje.
Nie zmieniło się tylko jedno - wciąż pełnimy służbę. Wciąż jesteśmy strażnikami. Wciąż służymy komuś potężnemu. Ale on także nie jest już człowiekiem...
Myliliśmy się. Prawdziwy koszmar zaczął się właśnie wtedy. Świat zewnętrzny przestał istnieć. Byliśmy całkowicie odcięci. Nie mogliśmy wyjść. Głodowaliśmy. W piwnicy nie brakowało napojów, ale jedzenie szybko się skończyło. My, pięciu silnych chłopów, przetrwaliśmy najdłużej. Inni szybko umarli z wycieńczenia. Wkrótce zostaliśmy już tylko my. To wtedy pierwszy raz pomyśleliśmy o Tym. Michael usiadł zgarbiony koło jednego z trupów. Trup nie był już pierwszej świeżości, mdliło nas od smrodu i pocieszała mnie tylko myśl, że wkrótce podzielimy jego los. Michael spojrzał na nas mętnym wzrokiem. Jego skóra, podobnie jak u innych, posiniała od głodu i złych warunków życia w piwnicy. Nie powiedział słowa, po prostu ujął ramię trupa i nagłym ruchem wbił w nie zęby. Przeżuwał zwłoki dokładnie, jakby się nimi delektował, choć wyraz jego twarzy mówił coś całkiem przeciwnego. Krzyknąłem z przerażenia, Albert zaczął wymiotować. Reszta patrzyła tępo na niego i na to, jak w desperacji traci resztki swego człowieczeństwa.
Potem przyszła kolej na nas. Że niby mieliśmy wybór? Nie żartujcie. Mogliśmy jeść albo zostać zjedzeni. To żaden wybór, to szantaż losu. Udało nam się posilić - tylko to się liczyło. Wydostaliśmy się z piwnicy. Nie wiem, jak wtedy wyglądaliśmy. Może jeszcze przypominaliśmy ludzi. Dziś trudno byłoby to stwierdzić. Zresztą i my dawno już nie interesujemy się światem ludzi. Są nam niezbędni, prawda, ale tylko gdy są martwi. Sprzątamy resztki ze stołu mrocznych bogów. Żadna ich ofiara się nie zmarnuje.
Nie zmieniło się tylko jedno - wciąż pełnimy służbę. Wciąż jesteśmy strażnikami. Wciąż służymy komuś potężnemu. Ale on także nie jest już człowiekiem...
24 grudnia 2011
Wesołych Świąt!
Przygotowania świąteczne zdominowały ostatnio nasz czas i nie mamy go zbyt wiele na figurki. Na szczęście dzisiaj już Wigilia, a więc koniec z gotowaniem, pieczeniem i sprzątaniem, a czas wolny nadchodzi wielkimi krokami :) Korzystając z wolnej chwili, chcielibyśmy złożyć wszystkim naszym Czytelnikom najlepsze świąteczne życzenia.
Życzymy Wam zdrowych, spokojnych i wesołych Świąt Bożego Narodzenia, aby niezależnie od tego, czy są dla Was jedynie tradycją, czy przeżyciem religijnym, stały się okazją do odpoczynku i bycia z bliskimi osobami, na które być może w codziennym życiu czasem brakuje czasu. Niech w te Święta spokój, miłość i wzajemna życzliwość nie opuszczają Was i Waszych Rodzin ani na chwilę i niech radość nie minie wraz z dniem 26. grudnia.
Natalia (Skavenblight) i Tomek (Kapitan Hak)
Natalia (Skavenblight) i Tomek (Kapitan Hak)
19 grudnia 2011
Warheim Fantasy Skirmish - nowa edycja i konkurs!
Swego czasu na łamach Hakostwa opublikowaliśmy wywiad ze znanym pewnie wielu z Was Quidamcorvusem (QC), twórcą systemu Warheim Fantasy Skirmish (WFS). Od daty przeprowadzenia tego wywiadu QC bynajmniej nie próżnował, a wręcz przeciwnie: aktywnie, intensywnie i twórczo rozwijał swój autorski system, nie oszczędzając ani na zasadach, ani na bogatej oprawie fluffowej, ani też na "materialno-namacalnym" aspekcie gry, jakim są figurki i makiety. O jego bieżących projektach związanych z WFS można zawsze poczytać na jego blogu; ja natomiast pozwolę sobie dzisiaj na przedstawienie dwóch ważnych dla WFS newsów.
17 grudnia 2011
Zgniłe bestie
Najpierw zaległa cisza. Grobowa cisza, taka jak chwilę wcześniej, na cmentarzu. Podnieśliśmy oczy na kapitana, zaniepokojeni. Skinął głową, by iść dalej. Mieliśmy spore wątpliwości. Wprawdzie na cmentarzu znaleźliśmy tylko niedawne ślady walki jakichś nieszczęśników z nieumarłymi, ale charakterystyczny trupi smród czuć było w powietrzu nawet dwie ulice dalej. Coś było nie tak. Coś było nie w porządku. Wiedzieliśmy to, ale nikt nie miał odwagi się odezwać, by nie kusić losu wypowiadaniem na głos tych obaw.
Potem rozległo się wycie. Gdybyśmy byli blisko lasu, byłbym pomyślał, że to wilki w lesie. Ale znajdowaliśmy się w środku miasta. A dźwięk dał się słyszeć blisko, bardzo blisko. Chwilę później nadszedł inny - dziwny stukot. Coś jakby kości. I znów poczuliśmy ten smród. Ohydną woń rozkładającej się padliny. Ktoś lub coś zdechło gdzieś niedaleko.
To była część prawdy. Tak, coś zdechło niedaleko. Ale wymknęło się śmierci za sprawą czarów. Choć zgniłe mięso odpadało już od kości, a skóra z sierścią odłaziły płatami, wyraźnie dało się rozpoznać wilki. Nieumarłe wilki. Wilki, którymi kierowała nowa, złowroga siła - magia nekromanty...
Potem rozległo się wycie. Gdybyśmy byli blisko lasu, byłbym pomyślał, że to wilki w lesie. Ale znajdowaliśmy się w środku miasta. A dźwięk dał się słyszeć blisko, bardzo blisko. Chwilę później nadszedł inny - dziwny stukot. Coś jakby kości. I znów poczuliśmy ten smród. Ohydną woń rozkładającej się padliny. Ktoś lub coś zdechło gdzieś niedaleko.
To była część prawdy. Tak, coś zdechło niedaleko. Ale wymknęło się śmierci za sprawą czarów. Choć zgniłe mięso odpadało już od kości, a skóra z sierścią odłaziły płatami, wyraźnie dało się rozpoznać wilki. Nieumarłe wilki. Wilki, którymi kierowała nowa, złowroga siła - magia nekromanty...
15 grudnia 2011
Gablotka na figurki - edycja trzecia, największa
Nie minęło jeszcze półtora roku, odkąd zakupiliśmy, wykończyliśmy i zamontowaliśmy u nas w domu wiszącą gablotkę na figurki. Miała być ona miejscem ekspozycji najbardziej reprezentacyjnych figurek, które szkoda chować po walizkach. Jednakże już na początku zapełniliśmy ją w większej części i nie tak długo potem zaistniała pilna potrzeba zaopatrzenia się w drugą, tym razem większą gablotkę. Wprawdzie w chwili obecnej zapełniona jest ona w niecałej połowie, więc wydawać by się mogło, że za wcześnie myśleć jeszcze o kolejnej.
Z drugiej strony, zapełnia się ona dość szybko... Poza tym dotychczasowe gablotki miały jedną wspólną wadę: ograniczenie głębokości (ok. 6,5 cm) i wysokości (9 cm) modeli, które można w nich
umieścić. Teoretycznie są to wymiary wystarczające, by w gablotce zmieściła się zdecydowana większość naszych figurek (do Mordheim); co jednak zrobić z wszelakimi nieco liczniejszymi regimentami, większymi potworami, pojazdami, co bardziej reprezentacyjnymi makietami i wszystkim, co warto by wyeksponować, a co nie zmieściłoby się w dotychczasowej gablotce?
Uznaliśmy zatem ostatecznie, iż warto pomyśleć już o kolejnym miejscu ekspozycji - tym razem na tyle obszernym, by wystarczył na naprawdę długo i o takich wymiarach, by można w nim umieścić nawet naprawdę spore modele. Początkowo rozważaliśmy zakup dość popularnego typu szklanej wolnostojącej gablotki...
11 grudnia 2011
Gregor, najemnik z Marienburga - czwarty zombie
Pieniądze nigdy nie były problemem. To zawsze powtarzał ojciec Gregora, stary Johann. Cokolwiek wymyślił syn, Johann wykładał na to swoje oszczędności, ku wielkiemu niezadowoleniu matki, Grety. Był jedynakiem i zawsze go rozpieszczano, tak jak wcześniej rozpieszczano Johanna, który także nie miał rodzeństwa. Gregor przyzwyczaił się do luksusów - wygodnego domu w Marienburgu, dobrego jedzenia i drogich win. Kiedy Johann umarł, wszystko się zmieniło. Spadek okazał się mizerny i ledwo wystarczył na pokrycie wielkich - jak się okazało - długów. Greta wyszła za mąż po raz drugi za mężczyznę, który miał trójkę własnych dzieci. Dla Gregora nie było już miejsca, toteż szybko odszedł z domu i został najemnikiem.
Wiele wypraw minęło szczęśliwie, nim nadeszła ta ostatnia - do Mordheim. Gregor wyruszył z ludźmi, których już dobrze znał. Ufał kapitanowi i kapitan ufał jemu - był jego prawą ręką, jego najbliższym powiernikiem. Jeśli kapitan żądał od niego zaplanowania ataku na obóz szczuroludzi - Gregor robił to. Jeśli kapitan rozkazał mu podpalić dom, w którym skrywali się wrogowie - Gregor słuchał. A kiedy kapitan rozkazał Gregorowi poprowadzić grupkę ludzi na cmentarz - Gregor posłusznie tam ruszył. Obiektywnie nie mieli dużych szans - głupotą było rozdzielać się, gdy nieumarli otaczali ich ze wszystkich stron. Jednak Gregor ufał, że kapitan się nie myli. Potężne ciosy, które skruszyły jego zbroję, były ostatnim dowodem zaufania - mimo paraliżującego strachu przed wampirem, który wynurzył się z mroku, Gregor jako jedyny nie uciekł.
Mówiono o nim, że był wspaniałym wojownikiem. Wiernym sługą i oddanym kompanem, aż do śmierci wykonującym rozkazy. Ale jego towarzysze nie wiedzieli, że i po śmierci nie przestał taki być. Choć jego życie trwało teraz tylko dzięki plugawej magii, to znów stał wiernie u boku nowego pana - tego samego, który kilkoma ciosami odebrał mu życie...
Wiele wypraw minęło szczęśliwie, nim nadeszła ta ostatnia - do Mordheim. Gregor wyruszył z ludźmi, których już dobrze znał. Ufał kapitanowi i kapitan ufał jemu - był jego prawą ręką, jego najbliższym powiernikiem. Jeśli kapitan żądał od niego zaplanowania ataku na obóz szczuroludzi - Gregor robił to. Jeśli kapitan rozkazał mu podpalić dom, w którym skrywali się wrogowie - Gregor słuchał. A kiedy kapitan rozkazał Gregorowi poprowadzić grupkę ludzi na cmentarz - Gregor posłusznie tam ruszył. Obiektywnie nie mieli dużych szans - głupotą było rozdzielać się, gdy nieumarli otaczali ich ze wszystkich stron. Jednak Gregor ufał, że kapitan się nie myli. Potężne ciosy, które skruszyły jego zbroję, były ostatnim dowodem zaufania - mimo paraliżującego strachu przed wampirem, który wynurzył się z mroku, Gregor jako jedyny nie uciekł.
Mówiono o nim, że był wspaniałym wojownikiem. Wiernym sługą i oddanym kompanem, aż do śmierci wykonującym rozkazy. Ale jego towarzysze nie wiedzieli, że i po śmierci nie przestał taki być. Choć jego życie trwało teraz tylko dzięki plugawej magii, to znów stał wiernie u boku nowego pana - tego samego, który kilkoma ciosami odebrał mu życie...
10 grudnia 2011
Wolfgang Grisler, łowca czarownic - trzeci zombie
Włosy posiwiały mu dość wcześnie. Miał chyba ze dwadzieścia lat. Jako młody i niedoświadczony jeszcze chłopak wyprawił się z łowcami czarownic do wioski, której mieszkańcy zostali dosłownie zmasakrowani przez zwierzoludzi. Rozkładające się zwłoki, poszatkowane ciała, głowy nadziane na pale - wtedy ten widok wystarczył, by młody Wolfgang posiwiał w ciągu kilku dni doszczętnie. Ale kilkanaście lat później takie widoki nie robiły na nim wrażenia. Byle kogo wszak do Mordheim nie wysyłano. Grisler był jednym z żelaznych kandydatów na wyprawę do przeklętego miasta. Wiedziano, że nie straci zimnej krwi i nie przerazi go żaden zastany tam widok. Mieli walczyć z kultem, który mimo zagłady miasta rozwijał się w ostatnich miesiącach dość znacznie. Jego wyznawcy czcili Pana Cieni, potężną istotę zrodzoną z Chaosu. Wolfgang mógł się pochwalić wieloma sukcesami. W ciągu kilku tygodni udało się doprowadzić do egzekucji co najmniej dziewięciu akolitów, czterech mutantów i aż dwóch lokalnych przywódców kultu. Stosy płonęły jasno, gdy nadchodził zmierzch, a Sigmar wspierał swych wiernych wyznawców. Uwierzyli w siebie do tego stopnia, że odważyli się zapuścić na nawiedzony - jak głosiły plotki - cmentarz.
Cmentarz istotnie był nawiedzony, o tym przekonali się wkrótce niemal wszyscy. Ale to nie on był przyczyną, dla której Wolfgang poniósł śmierć. Osaczyli ich reiklandzcy strzelcy - nawet nie wiadomo, skąd się pojawili. Wolfgang niemal nie poczuł pierwszej strzały, która trafiła go w ramię. Druga utkwiła w jego nodze. Trzecia w plecach. Upadł dopiero, gdy jeden ze strzelców trafił w jego pierś. Upuścił pochodnię i padł na kolana, szepcząc słowa modlitwy. Ale modlitwa nie pomogła - ostatnia ze strzał trafiła go w skroń...
To koniec, zdążył pomyśleć Wolfgang. Ale pomylił się i wtedy. Kiedy kilka godzin później wstał, znów uniósł swą pochodnię. Zgasła, ale nie miało to już znaczenia. Światło w jego sercu wypaliło się również. Duszę ogarnęła ciemność i jedynie ciało żyło jeszcze, dzięki złowrogim szeptom nekromanty...
Cmentarz istotnie był nawiedzony, o tym przekonali się wkrótce niemal wszyscy. Ale to nie on był przyczyną, dla której Wolfgang poniósł śmierć. Osaczyli ich reiklandzcy strzelcy - nawet nie wiadomo, skąd się pojawili. Wolfgang niemal nie poczuł pierwszej strzały, która trafiła go w ramię. Druga utkwiła w jego nodze. Trzecia w plecach. Upadł dopiero, gdy jeden ze strzelców trafił w jego pierś. Upuścił pochodnię i padł na kolana, szepcząc słowa modlitwy. Ale modlitwa nie pomogła - ostatnia ze strzał trafiła go w skroń...
To koniec, zdążył pomyśleć Wolfgang. Ale pomylił się i wtedy. Kiedy kilka godzin później wstał, znów uniósł swą pochodnię. Zgasła, ale nie miało to już znaczenia. Światło w jego sercu wypaliło się również. Duszę ogarnęła ciemność i jedynie ciało żyło jeszcze, dzięki złowrogim szeptom nekromanty...
9 grudnia 2011
Frederico - drugi zombie
Naprawdę nazywał się Friedrich. Friedrich Roh. Ale kto by zwrócił uwagę na tak pospolite imię? Co innego Frederico - a jeszcze lepiej brzmiało "Frederico, szampierz z Tilei". Ciemne włosy, oczy i lekko egzotyczne rysy zrobiły swoje. Ludzie uwierzyli, że mają do czynienia z prawdziwym tileańskim mistrzem pojedynków. Mimo iż pochodził z małej wioski w Imperium, rzeczywiście miał talent do walki. A nawet gdyby nie miał, był zmuszony do radzenia sobie z życiem na własną rękę. Ojczym wcześnie wyrzucił go z domu, więc musiał jakoś zarobić na utrzymanie. A jak zarobić, jeśli nie uczciwą walką? Albo i nieuczciwą. Kogo to obchodzi... Frederico już w wieku dwudziestu lat był uważany za niezłego zabijakę, a pięć lat później - za doświadczonego wojownika. Życie układało się coraz lepiej. Nawet jakaś młoda i ładna mieszczanka wpuściła go do sypialni... kto wie, czy nie uciekłaby z nim z domu, jak przyrzekała. Ale pojawił się ten cholerny Martin i wyciągnął Frederica na wyprawę. Ostatnią wyprawę, jak obiecywał. Do przeklętego miasta Mordheim.
Przywykły do walki Frederico nie bardzo obawiał się Mordheim. To, co zastał na miejscu, trochę go zaskoczyło, ale trudno mówić o przerażeniu. Śmierć i choroba są wszędzie. Ludzie umierają, w walce czy we własnym łóżku, więc co za różnica? Choć najemnicy z Reiklandu nie radzili sobie zbyt dobrze, Frederico zawsze jakoś wychodził cało z tarapatów. Aż do owej pamiętnej misji, kiedy to został wysłany na cmentarz w Mordheim i spotkał przeciwnika, jakiego jak dotąd nigdy nie miał okazji poznać - wampira o posępnym uśmiechu i zębach równie ostrych jak miecz, który dzierżył w dłoni...
Walka odbyła się niesamowicie szybko. Z początku ciosy wampira nie robiły mu większej krzywdy. Ot, jedna mała ranka, rozdarte ubranie - kogo to obchodzi? Ale z każdym kolejnym ciosem uszkodzenia były mocniejsze, a Frederico nie dotrzymywał kroku wampirowi, nie był tak szybki. Nawet nie zauważył, kiedy miecz przeciwnika rozpłatał mu brzuch. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał, był widok jego własnych jelit na cmentarnej ścieżce...
Ale to już nie miało znaczenia. Frederico przewalczył dumę. Wszakże nadal pozwolono mu robić to, co umiał najlepiej. Nie miał dawnego refleksu. Nie miał dawnej siły. Ale wciąż miał swój miecz i choć jego ruchami sterował nekromanta, to za każdym ciosem kryła się niezłomna wola dawnego szampierza...
Przywykły do walki Frederico nie bardzo obawiał się Mordheim. To, co zastał na miejscu, trochę go zaskoczyło, ale trudno mówić o przerażeniu. Śmierć i choroba są wszędzie. Ludzie umierają, w walce czy we własnym łóżku, więc co za różnica? Choć najemnicy z Reiklandu nie radzili sobie zbyt dobrze, Frederico zawsze jakoś wychodził cało z tarapatów. Aż do owej pamiętnej misji, kiedy to został wysłany na cmentarz w Mordheim i spotkał przeciwnika, jakiego jak dotąd nigdy nie miał okazji poznać - wampira o posępnym uśmiechu i zębach równie ostrych jak miecz, który dzierżył w dłoni...
Walka odbyła się niesamowicie szybko. Z początku ciosy wampira nie robiły mu większej krzywdy. Ot, jedna mała ranka, rozdarte ubranie - kogo to obchodzi? Ale z każdym kolejnym ciosem uszkodzenia były mocniejsze, a Frederico nie dotrzymywał kroku wampirowi, nie był tak szybki. Nawet nie zauważył, kiedy miecz przeciwnika rozpłatał mu brzuch. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał, był widok jego własnych jelit na cmentarnej ścieżce...
Ale to już nie miało znaczenia. Frederico przewalczył dumę. Wszakże nadal pozwolono mu robić to, co umiał najlepiej. Nie miał dawnego refleksu. Nie miał dawnej siły. Ale wciąż miał swój miecz i choć jego ruchami sterował nekromanta, to za każdym ciosem kryła się niezłomna wola dawnego szampierza...
8 grudnia 2011
Mad Days'owy goblin ze Spellcrow
Z reguły reaguję alergicznie na promocje typu "edycja limitowana", wychodząc z założenia, że tym limitem chce się mnie do zakupu przymusić. Szkoda, że nie tyczy się to figurek i tu alergii na limitowane modele żadnej nie mam ;) Poza tym lubię przywozić z konwentów łupy. Dlatego z Mad Days 2011 przywieźliśmy z Tomkiem kilka modeli Spellcrow, chociaż Umbra Turris jako gra to u nas projekt raczej dość daleki ;) Kolekcjonersko jednak te modele są wiele warte, a i maluje się raczej przyjemnie, czego dowodem jest najprostszy i najsympatyczniejszy z nich - goblin z garnkiem na głowie.
7 grudnia 2011
Barykady do Mordheim by Dębowa Tarcza (do SDKu) - cz. 3
W kolejnym odcinku cyklu przedstawiającego stare, ale obecnie odnawione przeze mnie mini-makiety, "przeszkadzajki" klubowe, przeznaczone do gier w Staromiejskim Domu Kultury, prezentuję tradycyjnie dwa kolejne elementy terenu. Tym razem następny zwyczajny murek oraz coś bardziej wymyślnego, czyli zadaszona studnia. Tak jak i reszta, wykonane były jeszcze w czasach rezydowania klubu "Dębowa Tarcza" w sklepie "Wilcza Jama" - murek wspólnymi siłami, studnia - o ile mnie pamięć nie myli - wykonana w dużej mierze przez Dwalthrima.
6 grudnia 2011
Averland Pandy - cała banda!
Dzisiaj szybki i ostatni już rzut oka na Averland Pandy, nim zostanie polakierowany i przekazany właścicielowi. Malowało się go miło i aż żal się z tą bandą rozstawać, bo podoba mi się dużo bardziej niż mój własny Averland ;) Ale co robić, trzeba będzie znów zacząć grać w SDKu, żeby chociaż widywać te figurki w miarę często. Do malowania dostałam 15 figurek, z czego wszystkie fajne, klimatyczne - nie było chyba wśród nich modelu, którego nie lubię czy uznałabym go za kiepski pomysł do Averlandu. Dzięki, Pando!
4 grudnia 2011
Elfie ruiny - makieta do WFB
Jakiś czas temu naszło mnie na zrobienie jakichś makiet do Warhammera. Przy czym nie jakichś "anonimowych" typu wzgórza, lasy itp., lecz czegoś pasującego do pola bitwy i mojej armii, która na nim będzie się pojawiała. Dlatego postanowiłam zrobić te ruinki, które przy okazji mogą służyć jako wzgórze, a dodatkowo będą klimatycznym dodatkiem do moich Leśnych Elfów.
3 grudnia 2011
Barykady do Mordheim by Dębowa Tarcza (do SDKu) - cz. 2
Zgodnie z obietnicą kontynuuję dzisiaj minicykl przedstawiający odrestaurowane przeze mnie nasze stare klubowe "przeszkadzajki" do Mordheim. Gotowych jest już kilka kolejnych; co by uniknąć przesytu (który i tak pewnie w końcu nastąpi - ostatecznie jest aż 20 owych barykad i inszych drobnych elementów terenu) będę prezentował je "tylko" podwójnie.
2 grudnia 2011
Averland Pandy - Ostlandczycy w barwach Averlandu
Skończyłam! Averland Pandy jest gotowy. Ostatnia trójka to modele, które prawdopodobnie nigdy więcej nie trafią mi się do malowania, a na pewno nie na własność - oryginalni bohaterowie Ostlandu, tu występujący w barwach innej prowincji :) Bardzo lubię te figurki, choć klimatem odstają od mojego wyobrażenia o Ostlandzie, ale do Averlandu Pandy pasują jak znalazł. Mam nadzieję, że mu się spodobają.
Subskrybuj:
Posty (Atom)