To będzie wpis z gatunku "gadanych" - nie stworzyłam na potrzeby tej edycji nic, co można by podciągnąć pod przymiotnik "epicki". Nie chciałam powtarzać poprzednich edycji (średnio mam też na to czas), a raczej zastanowić się nad tym, czym owa "epickość" jest. Wyjaśnię tylko na początku, że mówimy o nowym znaczeniu słowa "epicki", ale pierwotne też warto znać, tak dla zachowania czystości języka :) Dla dopełnienia formalności dodam jeszcze, że w tym miesiącu Figurkowy Karnawał Blogowy prowadzi Borsuk i to on skłonił mnie (i pewnie sporo innych osób) do przemyśleń nad epickością w hobby i nie tylko. Nie wiem jeszcze, jakie będą moje wnioski, ale już czuję, że chyba lekko nostalgiczne, więc może na wszelki wypadek pójdę sobie po chusteczki albo od razu czekoladę (kończę pisać w Tłusty Czwartek, więc może szóstego pączka?) ;)
Nietrudno zauważyć, że moja działalność figurkowa od dawna polega wyłącznie na malowaniu figurek i robieniu makiet. To najważniejszy element hobby dla mnie, a obecnie jedyny możliwy. Dla większości edycji Figurkowego Karnawału Blogowego udawało mi się stworzyć coś na tym polu. W końcu to dobrze znane, własne poletko... tylko czy najlepsze? A jeśli nawet najlepsze, to czy wystarczająco epickie? Możliwe, że pomalowałam kilka figurek, które w mojej skali można nazwać epickimi. Kiedy pogrzebię w pamięci (i poprzednich edycjach FKB), od razu mogę znaleźć np. Golgfaga lub Ar-Fienel. Z punktu widzenia kolekcjonerskiego lub czasu poświęconego na pomalowanie modelu to na pewno epickie figurki. Nawet chyba to określenie przewijało się we wpisach im poświęconych. W końcu to była klasyka, święty Graal i wszelki miód modelarstwa.
Jednak co do epickich figurek, to choćbym pomalowała ich setki i to największych i najpiękniejszych, to i tak nic nie przebije tej figurki, którą stworzyliśmy wspólnie z Tomkiem ;)
Ale nie samym aspektem modelarskim można żyć. To znaczy można żyć, i jak widać się żyje, ale w poszukiwaniu epickości trzeba szukać chyba w innym miejscu. Nie, żeby to nie było fajne, ale... czy za 6 lat spojrzę na malowane właśnie zbiorowisko jaszczurek i pomyślę "o kurczę, ale była jazda z malowaniem tych łusek, ooo"? No, nie bardzo epicko to brzmi ;)
By przypomnieć sobie, co "epickość" niegdyś znaczyła, sięgnęłam pamięcią do czasów grania w WoW. Przymiotnik "epicki" wszedł wtedy do mojego słownika na fali kontaktów z młodzieżą. To znaczy, nie róbmy z siebie zgredów, sama byłam wówczas "młodzieżą" studencką, ale mówię o ludziach kilka lat młodszych, czyli wtedy wiek gimnazjum/ liceum. Można się sprzeczać, czy jest sens grać w WoW, można dyskutować, o ile figurki są fajniejsze albo poruszyć temat uzależnień i innych błędów młodości - ale nie o tym chciałam pisać, a o momentach "epickich". I choć preferowałam samotny lub dwuosobowy styl grania, mozolne robienie questów i zwiedzanie świata, zawsze te epickie momenty były jednak udziałem większej grupy ludzi. Czyli rozmaite rajdy i inne wypady, często okraszone na deser raportem z pobytu w formie opowiadania (jestem przypadkiem beznadziejnym - jakbym kiedyś zaczęła pracować w fabryce konserw, też na pewno zacznę o tym pisać ;)). Pozostawały one w pamięci na długo, bo każda z tych osób miała swoją pamięć i pamiętała to nieco inaczej. Tak więc abstrahując od tego, jak bardzo to głupie, pamiętam zarwanie długiego weekendu po to, by wbić level wymagany na konkretną instancję (i jak mnie w tym kilka osób wspierało), pamiętam, jak piorun trzasnął w serwerownię (graliśmy na privie), pamiętam rozmaite akcje i inne atrakcje sprzed (ludzie!) 8 lat. Z większością osób z tamtych lat nie mam kontaktu. Kilka niedawno złożyło gratulacje pod wpisem "dzieciowym" (dzięki chłopaki :)). Założę się, że też pamiętają to i owo. Obojętne, jak bardzo zmarnowany był ten czas i jak wiele można było zrobić zamiast tego, to już historia. Tego się nie wymaże. I choć bywało różnie, to właśnie te wspólne momenty można było nazywać epickimi.
To oczywiście był jeszcze wstęp. Nie chciałam pisać o WoW, bo blog jest o figurkach i z drobnymi wyjątkami tak pozostanie. Zmierzam do tego, że i w hobby figurkowym epickie były te momenty, które można było dzielić z innymi ludźmi. Klubowe kampanie i turnieje, a z turniejów zwłaszcza te wyjazdowe - to była esencja epickości, pozostawiona w epoce, która już wkrótce będzie nosiła nostalgiczną nazwę "Przed Trzydziestką" ;)
Dlaczego na jednej z makiet DT jest worek podpisany "Puławy"? Ktoś tam poza nami jeszcze pewnie mgliście pamięta, że to na pamiątkę tekstu Telchara o dziadku, który "miał takie wory z napisem Puławy". Cała historia mogła zblaknąć przez lata, dla kogoś, kto tam nie był, wywoła jedynie blady uśmiech, jednak u mnie wywołuje od razu w pamięci cały ten klimat jazdy pociągiem wczesnym rankiem na turniej do Lublina, naszą grupę prawie uduszoną ze śmiechu, gdy padły te słowa na dworcu w Puławach, potem dzień grania, w ramach obiadu pizza z Sotto i Denti i powrót w podobnym klimacie, tylko z Perłą skrzętnie chowaną po kątach.
(To akurat powrót z innego turnieju, ale też z Lublina i też z Perłą)
Albo gdy jedliśmy pizzę na ławce w Zgierzu i Panda opowiadał dowcip, używając akurat tego jednego słowa, którego miał nie używać przy nowym wówczas w naszym gronie Panu Rybie. Zresztą sporo epickich chwil z turniejów "zawiera" Pandę - przypadek? Nie sądzę ;) Zgierz był, jak pamiętam, jednym z tych miejsc, które pozytywnie zaskoczyły pod względem pozaturniejowym - ludzie jacyś tacy uprzejmi, nawet w kolejce w sklepie przepuszczali. A i na turnieju tak domowo i przyjemnie, na drugim nawet bigos własnej roboty podano (i to naprawdę porządny, mimo że podobno w wersji "stołówkowej"). Wiecie, niby to nic, ale kto nie lubi dobrze zjeść w trakcie największego bitewnego zgiełku?
(Zgierz 2014)
Z własnych turniejów można by wymieniać wiele akcji, bo turniejów było w Warszawie sporo za naszych czasów w SDK. Z punktu widzenia organizatorów trudno oceniać je obiektywnie, ale właściwie to zwykły uczestnik też obiektywny nie będzie, więc co mi tam - uważam, że to było coś! Śmieszne było to ciągłe denerwowanie się i powtarzanie jak w Dniu Świra "ostatni!" (ostatni turniej, znaczy się), a potem, zwykle pół roku lub rok później "ej... a w sumie to fajnie byłoby znowu turniej zrobić". Pisanie scenariuszy, wstawek fabularnych, których nikt nie czytał (scenariuszy, bywało, też przed turniejem nie czytano :P), szukanie sponsorów, różnego rodzaju gimnastyki logistyczno-makietowe, a na koniec "wielki dzień", który zlatywał tak szybko, że gdyby nie te właśnie epickie akcje, to tylko zdjęcia byłyby dowodem na to, że to nie był sen. No, i sprzątanie na koniec - to akurat też boleśnie uświadamiało, że to nie sen ;)
(to uczucie, gdy widzisz swoje zdjęcie sprzed kilku lat i dwóch ciąż, a i tak się czegoś wstydzisz... w tym wypadku chyba fryzury :P)
Nie przypadkiem też najlepsze bitwy to niekoniecznie te wygrane, ale te, podczas których coś wyjątkowego się działo, a przeciwnik był pozytywnie nastawiony i robił coś z jajem, a nie koniecznie tylko po to, by natrzaskać punktów. Czasem wynik już był przesądzony, ale zwycięski przeciwnik pozwalał drugiemu graczowi przed końcem bitwy np. ubić NPC i zdobyć jakiekolwiek punkty. Czasem nawet zawiązywał się sojusz między przeciwnikami, przynajmniej chwilowy. Z bitew z innym typem przeciwnika (że się tak delikatnie wyrażę) też nieraz wyciągało się epickie momenty. Pomysł z wożeniem zombiaków na taczce przez wampira, modelarski aspekt band niejakiego Chruszczowa (i ogólny klimat grania z nim, mnie znany tylko z opowieści, ale było to wyzwanie), inny gracz, który rzucał swoimi figurkami (znaczy nie w przeciwnika, tylko tak ekspresyjnie je z pola bitwy zdejmował). Jasne, nerwy bywały po każdej stronie (nagroda Fair Play Wszechczasów dla tego, kto nigdy nie zdenerwował się w bitwie), ale po czasie już tylko uśmiech pozostaje na wspomnienie nawet tych najbardziej nerwowych momentów. Czy tych na turniejach, czy nawet tych w klubie.
Właśnie - granie w klubie. Ten konkretny akapit piszę akurat we wtorek, więc pasuje :) Wtorki w SDK miały dla nas ogromny urok. Teraz sami zastanawiamy się, jak nam się mogło chcieć tak co tydzień jeździć w miejsce, gdzie zwykle kompletnie nie da się blisko zaparkować, do tego chciało nam się siedzieć do późnych godzin, aż jedno z trojga portierów SDK zaczynało proces wypędzania (tylko z jednym z nich możliwe były negocjacje). Widać działo się tam coś, co było tego warte :) Zwykle tak właśnie było, czy to akurat działo się coś modelarsko, czy (częściej) odbywało się regularne granie. Nawet mam sentyment do irytującego zwyczaju sporej grupy ludzi, która dzwoniła za pięć siódma, że jednak ich nie będzie ;) Czas mijał jak z bicza strzelił.
Swoją drogą - ale to już tak na marginesie - były jeszcze klubowe spotkania piwne. W sumie piwo piłam ostatnio na ostatnim z nich, w grudniu 2014... ech, też kawał historii. Niby jeden wieczór raz na pół roku, a właściwie to te najbardziej tradycyjne były tylko przed Bożym Narodzeniem, ale i tak działo się wiele. Nawet jedno takie spotkanie się uwieczniło w postaci ułamka sekundy na teledysku Braci Figo Fagot ;) Z szacunku dla przyzwoitości jednak nie będę zamieszczać linka... ani fotek ;)
Z kampanii klubowych najlepiej pamiętam pierwszą kampanię BtB. Druga zresztą też była fajna, ale ogrami grało mi się ciut trudniej (nie mogły bezkarnie nosić artefaktów Chaosu jak trupy, więc były głupie, a i bez tego do orłów intelektu nie należały) i nie miała epickiego zakończenia. Trochę się ono wtedy rozmyło. W pierwszej kampanii wyraźnie pamiętam, jak w wielkich emocjach grałam ostatni scenariusz, a na sąsiednim stole kilka osób też grało epicki (znacznie bardziej niż mój) końcowy scenariusz specjalny z karawaną kupców wiozącą jedwab, tylko nie zdążyli, bo był to długi multiplayer. Pamiętam, jak Vercy wprowadził temat BtB (i szereg makiet specjalnie pod ten dodatek) do klubu i jak notorycznie mylił zasady na korzyść przeciwnika. Pamiętam epickie bandy, bo przy tylu bitwach rozwój sięgał czasem szczytów Gór Krańca Świata, a przy tym potrafił być okupiony srogimi ranami, więc to połączenie zawsze wypadało niepowtarzalnie i wesoło. Epickie początki w postaci bitwy na pięści w karczmie (to uczucie, gdy największy paker z bandy pada od fartownego rzutu butelką) i epickie lub epicko smętne końce (gdy komuś lawina pochłonęła większość bandy z wózkiem. Na amen.). Szukałam zdjęć na stronie klubu i ze zdziwieniem spostrzegłam, że to się działo 4 czy 5 lat temu. Serio tyle minęło od ostatniego wtorku?
(Vercy właśnie tworzy nowe zasady)
Teraz z westchnięciem cioci z imienin można powiedzieć "I tak to jest...". Tak to było. Epickość? To nie konkretna historia o tym, jak typ z Middenheimu zrobił kebaba
halabardą i wypadł z piątego piętra wieży z nadzianymi trzema skavenami.
To nie konkretna gafa, wpadka albo tekst, który w danym miejscu i
czasie trafia idealnie w punkt. Nie wyłącznie wydarzenie towarzyskie. To jest coś tak nieuchwytnego, że aby
uznać to za epickie, trzeba po prostu tam być, z tymi ludźmi, w tym
konkretnym miejscu i czasie. Serio, próbuję wyciągnąć jakąś ostrą
definicję epickości i wciąż krążę tylko wokół tego, że epickość w naszym
hobby się nie dzieje - ona jest przeżywana, przez ileś zgromadzonych
wokół jakiegoś wydarzenia osób w jakiś tam subiektywny dla każdej z nich sposób. Tak, właśnie zaostrzyłam tępy nóż gumką do ścierania, ale już lepiej nie byłam w stanie. Przeszłam przez ostatnie 10 lat i zobaczyłam oblicze epickości, które budowały różne osoby w różnych czasach, ale którego nigdy nikt nie zbudował w pojedynkę. Oblicze, które bardzo bym chciała, by powróciło kiedyś, w jakiejś formie. Czy wróci? To nie zależy od rzutu kostką. Tylko od NAS, Panie i Panowie!
Myślę, że wielu bez większego problemu zidentyfikuje się z Twoim tekstem, bo rzeczy o których piszesz wcześniej czy później stają się udziałem wielu z Nas :)
OdpowiedzUsuńNajważniejsze, że jest co wspominać, a część zawartych kiedyś znajomości wciąż się utrzymuje :)
Fajnie mi się czytało ten wpis. Nostalgiczny ale paradoksalnie optymistyczny, pokazujący to, co tak bardzo cieszy w grach bez prądu. Każdy gracz z doświadczeniem ma takie momenty epickości, gdy znika gdzieś szara rzeczywistość, znikają nawet zasady - i gracze, na bazie figurek tworzą chwile, które wspomina się latami.
OdpowiedzUsuńW jakiejś formie ta epickość trwa nadal. W moim ukochanym Silmarillionie, wielka pajęczyca zatruwa drzewa Valinoru i umierają. Jednak ich blask przetrwał w różnych klejnotach, tytułowych Silmariliach. Myślę, że jest tak także z malowanymi przez was figurkami czy robionymi makietami. Jakas część z epickości wieków minionych w nich przetrwała :)) Ale mi ładne porównanie wyszło:)
OdpowiedzUsuńŁadne :)
UsuńBardzo ładne porównanie :)
UsuńPełna zgoda. To, co robimy, tyle warte, ile można opowiadać o tym historii. Jak z Gotrekiem i Felixem ;)
OdpowiedzUsuńBardzo melancholijny wpis, aż mi się udzieliło :-) Pozostaje życzyć równie dobrych wspomnień z kolejnej dziesiątki życia! :-)
OdpowiedzUsuńMądrze wykoncypowane, a i nutka melancholii wcale nie przeszkadza. A brzdąc absolutnie uroczy:)
OdpowiedzUsuńGdy czytałem wpis przyczepił mi się gdzieś w głowie tekst piosnki: "Everything we've ever stolen has been lost, returned or broken. No more dragons left to slay."... Ale zaduma szybko przeszła, bo, przecież (na szczęście) w życiu zawsze pozostaje jeszcze jakiś smok do ubicia :)
Teraz ten smok się nazywa kupa i ubija się go znacznie za często ;) Nawet się załapałem i to bez brody i z krótkimi włosami :D
OdpowiedzUsuńZależy czym się karmi, ale u nas ten smok stał się po jakimś czasie niewinnym nurglingiem - do wszystkiego można przywyknąć ;) A Twoje metamorfozy fryzury i zarostu są całkiem nieźle udokumentowane na zdjęciach z klubu ;)
UsuńBardzo fajnie zebrane wspomnienia ... mi się włączył przysłowiowy "rew" i zacząłem wspominać swoje "akcje". Fajnie jest mieć tyle do wspominania :)
OdpowiedzUsuńNostalgiczny, pełen pięknych wspomnień tekst. Przyjemnie się czytało. I spowodował napływ własnych wspomnień. Dziękuję.
OdpowiedzUsuńDziękuję za wpis. Ciekawe, filozoficzno-retrospekcyjne podejście do tematu. A i tak najbardziej epicka jest figurka stworzona przez Was dwoje ;)
OdpowiedzUsuńFajny tekst :)
OdpowiedzUsuńBartek
Bardzo fajny wpis, przeczytałem go z czysta przyjemnością wspominając przeróżne turniejowe czy klubowo-SDKowe momenty, albo piwkowe meetingi :) .
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawy wpis =) Każdy z nas zna takie pojęcie epickości =)
OdpowiedzUsuńLubię potyczać takie historie, zobaczyć jak inni ludzie weszli w to hobby i jak tym żyli. Lubię nutę nostalgi w takich tekstach. Świetny wpis. Niewątpliwie najbardzej epicka w tej historii jest Figurka Waszego autorstwa.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńDziękuję za ten tekst ;)
OdpowiedzUsuńWpadłem w pułapkę, Myślałem, że będzie o dwóch figurkach a tutaj tekst na kilkanaście minut o życiu w sumie;) Ładnie napisany.
OdpowiedzUsuń