4 stycznia 2013

"Dreadfleet" - pierwsze wrażenie

Najwyższa już pora na blogowe rozpoczęcie nowego roku, iście skaveńskiego 2013-go. Rozpoczynam go otwarciem nowego cyklu na łamach Hakostwa, tym razem poświęconego grze "Dreadfleet", którą otrzymałem w prezencie od mojej ukochanej Żony. Cykl ten rozpocznę ja, opisując po kolei pierwsze wrażenia po otwarciu pudełka, relacjonując składanie i przygotowywanie do malowania kompletu zawartych w nim elementów do gry (floty okrętów i nie tylko), recenzując zasady i składając raporty z pierwszych morskich bitew, jakie rozegramy, a zakończy zapewne Natalia, która po kolei będzie zamieszczać zdjęcia pomalowanych już "figurek".

W dzisiejszej, pierwszej części cyklu - zgodnie z tytułem posta - napiszę parę słów o moim pierwszym wrażeniu po bezpośrednim zetknięciu z grą, które to zetknięcie nastąpiło stosunkowo niedawno temu, mimo iż gra na rynku jest już od ponad roku. Uprzedzam, że nie będzie to ani artykuł z gatunku "rozpakowywanie pudełka" (spisów zawartości zestawu i jego fotek można znaleźć w Internecie multum - nie ma sensu tego powielać), ani typowa recenzja, na którą na tym etapie mojego zapoznania się z grą jeszcze zdecydowanie za wcześnie, ale zbiór nieco luźnych spostrzeżeń i przemyśleń, jakie nasunęły mi się, gdy drżącymi rękami rozpakowałem ten świetny prezent...

Tytułem wprowadzenia do całej historii... Jaki byłby ze mnie Kapitan Hak, gdyby nie pociągały mnie klimaty morskie. Widać to choćby po nowej "skórce" na naszym blogu... paradoksalnie jednak na sferę bitewniaków - przynajmniej do tej pory - miało to minimalne przełożenie. Owszem, miewałem jakieś mało wyraziste plany: początkowo skirmishowo-mordheimowe, potem w nieco większej skali (WFB), a nawet niemal już zapomniany system GW pt. "Man'o'war". Zanim jednak któreś z nich doczekały się realizacji, na horyzoncie pojawił się "Dreadfleet"...

Gra przykuła moją uwagę, gdy tylko pojawiły się jej pierwsze, opatrzone cieszącymi oko fotkami, zapowiedzi. Forma była wielce obiecująca; powstało natomiast pytanie, czy dorówna jej treść. Zastanawiałem się również, jaka będzie ogólna koncepcja i kierunek mechaniki gry - czy będziemy mieli do czynienia raczej z planszówką z wymyślnymi pionkami, czy też typowym bitewniakiem (a raczej nietypowym, gdyż w przeciwieństwie do np. wspomnianego "Man'o'Wara" nie ma tu flot konkretnych armii znanych z WFB). Odpowiedzi na te pytania musiały na mnie trochę poczekać - koleje losu potoczyły się tak, iż trochę wody upłynęło, zanim ostatecznie trafił do mnie mój własny egzemplarz gry (jak już wiecie, stało się to dzięki Skavenblight).

Gdy po raz pierwszy sięgnąłem po solidne i pękate pudełko z grą, wstępnie zapoznając się z jego zawartością, pierwsze, na co zwróciłem uwagę, to dość wyrazista otoczka klimatyczna, w jakiej "Dreadfleet" jest utrzymany... Trudno mi ją zdefiniować w paru słowach, ale w klimacie tym czuć - poza powiewem morskiej bryzy oczywiście, jak na "marynistyczną" grę przystało, oraz "mrokiem i złem" Warhammerowego świata - jakąś formę szaleństwa (która, notabene, kojarzy mi się z "Mordheim" ("produced in a mood of madness!")) i surrealizmu (takiej uroczej gamy ultrabluźnierczych morskich behemotów i paszczęk lewiatanów z głębin nie znajdziecie ani na starych morskich mapach, ani w "layoucie" Hakostwa, ani nie widział ich nawet otumaniony opium i absyntem Rimbaud w "Statku pijanym"!). Co ważniejsze, ten sam "klimat" widać we wszystkich elementach gry - od pudełka, poprzez całość jego zawartości, czyli wszelakie figurki i insze plastikowe elementy, karty, matę imitującą morze i wreszcie podręcznik do gry - nadaje to oczywiście całemu zestawowi jeszcze większej spójności.

Skoro już o zawartości zestawu mowa, pierwsze co się rzuca w oczy (czy też w moim przypadku: jedno pirackie oko ;) po otworzeniu pudełka, to oczywiście spory pakiet plastikowych wyprasek zawierających komplet elementów potrzebnych do gry: od statków począwszy, poprzez elementy terenu, na wszelakich znacznikach i miarkach kończąc. Gołym okiem widać, że wszystko (jak zresztą chyba cała obecna oferta firmy GW) projektowane komputerowo i dopracowane do najdrobniejszego szczegółu. Warto przy tym wspomnieć, iż wszystkie elementy w "Dreadfleet" skonstruowane są w ten sposób, by można je było poskładać bez użycia kleju (czyli wszystko montowane na bolce i na "ścisk"), podobnie jak to ma miejsce w przypadku np. zestawów startowych do systemów GW. O "figurkach" to na dzisiaj tyle, ale już w najbliższych dniach relacja z ich składania wraz z fotkami, a w niedalekiej przyszłości - mam nadzieję - już pierwsze pomalowane modele...

Drugim elementem zestawu do gry, który niewątpliwie przyciąga uwagę, jest sporej wielkości (5' x 3.5' tj. 152 x 107 cm) materiałowa mata do gry z miłym dla oka nadrukiem tekstury morza. Muszę przyznać, że patent ten bardzo mi się podoba - od ręki otrzymujemy gotową powierzchnię do gry o właściwych wymiarach - nie stajemy zatem przed kłopotliwym wyborem, czy samemu przygotowywać morski blat, czy grać na nie-morskiej, niepasującej do gry powierzchni. Jedyna wada tego rozwiązania jest taka, iż do maty potrzeba dość sporego stołu bądź blatu (właściwie dobrze by było, by był jeszcze większy niż mata, gdyż podczas rozkładania gry potrzeba jeszcze trochę miejsca na wszelakie akcesoria typu karty okrętów, karty zdarzeń itp.

Przedostatnim elementem, a właściwie grupą elementów - poza torebką kostek oczywiście - jest kilka talii kart, obejmujących zarówno karty statków, jak i wszelakie karty zdarzeń, uszkodzeń okrętów, zaklęć itp. 

Na deser oczywiście podręcznik, ok. 100 str., utrzymany nawiasem mówiąc w podobnym stylu graficznym jak np. główny podręcznik do ostatniej edycji WFB, a w nim, rzecz jasna, zasady, "fluff" i sporo przyciągających wzrok zdjęć. O zasadach napiszę obszerniej w jednej z następnych części niniejszego "mini-cyklu", w dniu dzisiejszym natomiast parę słów o opisach "fluffowych", czyli nakreślonym tle fabularnym... Co tu dużo pisać, wpisuję się w ogólny szaleńczo-morski, pokrótce powyżej opisany klimat gry, i ogólnie jest jeszcze bardziej wariacki niż średnia warhammerowa, co widać choćby po historiach kapitanów poszczególnych okrętów (w stylu: "ucięła se nogi i przyczepiła piły ryby-piły", czy też "duża ryba ich połknęła, więc pozdychali, ale teraz znów 'żyją'", bądź "odbiło mu i żegluje po morzach w mechanicznym krakenie"). Palce lizać!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz