10 grudnia 2011

Wolfgang Grisler, łowca czarownic - trzeci zombie

Włosy posiwiały mu dość wcześnie. Miał chyba ze dwadzieścia lat. Jako młody i niedoświadczony jeszcze chłopak wyprawił się z łowcami czarownic do wioski, której mieszkańcy zostali dosłownie zmasakrowani przez zwierzoludzi. Rozkładające się zwłoki, poszatkowane ciała, głowy nadziane na pale - wtedy ten widok wystarczył, by młody Wolfgang posiwiał w ciągu kilku dni doszczętnie. Ale kilkanaście lat później takie widoki nie robiły na nim wrażenia. Byle kogo wszak do Mordheim nie wysyłano. Grisler był jednym z żelaznych kandydatów na wyprawę do przeklętego miasta. Wiedziano, że nie straci zimnej krwi i nie przerazi go żaden zastany tam widok. Mieli walczyć z kultem, który mimo zagłady miasta rozwijał się w ostatnich miesiącach dość znacznie. Jego wyznawcy czcili Pana Cieni, potężną istotę zrodzoną z Chaosu. Wolfgang mógł się pochwalić wieloma sukcesami. W ciągu kilku tygodni udało się doprowadzić do egzekucji co najmniej dziewięciu akolitów, czterech mutantów i aż dwóch lokalnych przywódców kultu. Stosy płonęły jasno, gdy nadchodził zmierzch, a Sigmar wspierał swych wiernych wyznawców. Uwierzyli w siebie do tego stopnia, że odważyli się zapuścić na nawiedzony - jak głosiły plotki - cmentarz.

Cmentarz istotnie był nawiedzony, o tym przekonali się wkrótce niemal wszyscy. Ale to nie on był przyczyną, dla której Wolfgang poniósł śmierć. Osaczyli ich reiklandzcy strzelcy - nawet nie wiadomo, skąd się pojawili. Wolfgang niemal nie poczuł pierwszej strzały, która trafiła go w ramię. Druga utkwiła w jego nodze. Trzecia w plecach. Upadł dopiero, gdy jeden ze strzelców trafił w jego pierś. Upuścił pochodnię i padł na kolana, szepcząc słowa modlitwy. Ale modlitwa nie pomogła - ostatnia ze strzał trafiła go w skroń...

To koniec, zdążył pomyśleć Wolfgang. Ale pomylił się i wtedy. Kiedy kilka godzin później wstał, znów uniósł swą pochodnię. Zgasła, ale nie miało to już znaczenia. Światło w jego sercu wypaliło się również. Duszę ogarnęła ciemność i jedynie ciało żyło jeszcze, dzięki złowrogim szeptom nekromanty...

Dzisiaj trzeci i przedostatni już zombiak do bandy mordheimowych truposzy. Stosunkowo fajna figurka, podobała mi się przed pomalowaniem, po pomalowaniu bardziej. Jak to stwierdził Tomek - niepomalowane zombie są mocno nieczytelne. Nie, żeby figurki te miały jakoś dużo detali, ale sporo jest dziur w ubraniach, połamanych czy naderwanych kończyn, ran i innych uszkodzeń, przez co obraz całości trochę się gubi.

Kolory poza płaszczem wybrałam raczej stonowane, same brązy. Pochodnia raczej dawno już zgasła, a i to, co na niej jest, nie wygląda na ogień, więc uznałam, że jakieś siano czy inne "wodorosty" będą tu na miejscu. Kolejna figurka będzie nieco bardziej kolorowa... ale też w zombiaczej normie ;) Miłego oglądania :)





4 komentarze:

  1. Świetny pomysł na fluff i dobrze model :) Brawo!

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajnie zrobiona figurka :) . Fluff tez przedni, ale az sie prosi żeby gościa naszpikować choć 1 strzałą ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Stachu, ale on właśnie ma w sobie strzały :) Ułamane, są nieduże, ale wystają mu z pleców, klaty i głowy. Na żywo będzie widać :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Właśnie, muszę zmacać i oblukać ;)

    OdpowiedzUsuń