28 czerwca 2012

Raport bitewny - lekko spóźniony

Ostatnio nie miałam zbyt wiele czasu na dokończenie raportu z poprzedniego tygodnia. Fakt, że spotkanie w tym tygodniu w ogóle się nie odbyło, też nie podziałał na mnie mobilizująco... W końcu jednak udało mi się skończyć raport z bitwy, w której udział wzięły 3 bandy oraz mała grupka piratów po stronie jednej z nich. Brzmi to może jak nierówne szanse, ale zważywszy, że tą bandą był liczący 17 ludzi Marienburg... cóż, nie było innego sposobu, jak zawiązać chwilowy sojusz. Złe wystawienie modeli z mojej strony zapewniło mi zwycięstwo, ale walki nie było wiele - tak to czasem bywa w multiplayerach...

Z dziennika Gerharda Hartmanna

Od rana zapowiadał się ciężki dzień. Poprzedniego wieczoru mój nieudany syn Paul powrócił z knajpy z wieścią, że do Mordheim ma przypłynąć barka piratów. Nie bardzo w to wierzyłem; wiem, oczywiście, że piraci czasem przybijali do brzegu i handlowali tym, co udało im się zrabować, ale rzadko robili to w centrum miasta. Za dużo było takich, co zechcieliby obrabować rabusiów. Zazwyczaj rozbijali obóz gdzieś na przedmieściach. Ci byli ponoć dobrymi znajomymi pewnego marienburskiego paniczyka i to z nim mieli zamiar handlować – z nikim więcej. Tak przynajmniej wywnioskowałem z bujnej, choć niezbyt wiarygodnej opowieści mego syna.

Nie zaszkodziło jednak sprawdzić. Poleciłam Michaelowi, bratu niewydarzonego bimbrownika Jakoba, aby wziął swój łuk i poszedł z nami. Michael to dobry chłopak – trochę nieśmiały i niepewny siebie, ale za to jeden z najlepszych strzelców w Ostlandzie.

Udaliśmy się w stronę rzeki, już z daleka wietrząc jakieś kłopoty. I faktycznie. Dobrą wieścią było to, że na horyzoncie zamajaczyła barka, prawdopodobnie tych piratów. Złą wieścią było to, że między nią a nami stało jakichś dwudziestu wystrojonych dupków z Marienburga.

Postanowiliśmy wyminąć Marienburczyków i zakraść się od drugiej strony. Wymagało to obejścia całej dzielnicy, co bez wątpienia było czasochłonne, ale nie widziałem innego wyjścia. Mogliśmy jeszcze zaryzykować otwartą walkę – wybiliby nas jak kaczki. Wcale nie paliłem się do poświęcania moich najlepszych ludzi, więc postanowiłem, że będziemy skradać się przez ruiny. Wokół było trochę miejsc, w których mogliśmy się skryć przed nieprzyjacielem, więc byłem dobrej myśli.

Oczywiście nie mogło się skończyć na tym. Ledwie przeszliśmy sto kroków, jak dojrzeliśmy, że i od drugiej strony ktoś postanowił pokrzyżować Marienburczykom plany. Ludzie ci wydawali mi się dziwnie znajomi...

- Eisenauge! - wrzasnął Bernhard.

- O nie... - jęknął Franz, przeczuwając, kogo spotkaliśmy.

Bernhard spojrzał na mnie. Jego oczy miotały złowrogie iskry.

- Gerd – powiedział, bardzo spokojnie, ale głos miał drżący. - To ci Reiklandczycy, pamiętasz? Tam jest ten skurczybyk, z którym muszę się policzyć. Wykończę go. Obiecaj mi, że będę mógł to zrobić.

- Obiecuję – odrzekłem. - Ale bądź rozważny. Nawet do zemsty trzeba podejść taktycznie.

Taktyka Reiklandczyków, jak się okazało, wyprzedziła jednak nasze rozważania. Wyprzedziła, co trzeba powiedzieć, z głośnym świstem wypuszczanego bełta, który trafił w drewniany słup tuż koło nas. Do niego przymocowany był świstek papieru. Rozwinąłem go, przeczuwając, że Reiklandczycy nie są tak chętni do walki z Bernhardem, jak on do walki z nimi.

„Nasze oręża raz już spotkały się na polu bitwy. Wówczas staliśmy po dwóch różnych stronach barykady. Dziś jednak proponujemy sojusz. Wspólnie uda nam się rozgromić wroga. Wówczas podzielimy się łupem. Jeśli układ wam odpowiada, wypuśćcie strzałę w kierunku północnym. Jeśli nie – będziemy walczyć na śmierć i życie tak z wami, jak i z Marienburczykami i piratami, którzy im służą.”

- Lakoniczny, jak to listy z Reiklandu – roześmiał się Franz. - Co ty na to, Gerd?

- Ja jestem przeciwny – oświadczył Bernhard stanowczo. - Chcę dopaść drania.

- Niestety, chyba nie mamy wyjścia – pokiwałem głową. - Oni są między nami a nimi. Nie możemy się już wrócić, wróg ruszył z tamtej strony. Jeśli nie zawrzemy sojuszu, to nawet nie dotrzemy do rzeki.

- Co?! - Bernhard nie mógł uwierzyć. - Chcesz paktować z tymi... zaraz, zaraz. Przed chwilą obiecałeś mi, że będę mógł go wykończyć. Obietnica! Braterskie słowo honoru! Chyba nie chcesz...


- Dotrzymam obietnicy – postanowiłem. - Wspólnie z nimi pokonamy tamtych drani, a potem podzielimy łupy... po naszemu.

- Czyli chcesz im wbić nóż w plecy – powiedział Franz. - Niehonorowo.

- Dostosujmy się do poziomu przeciwnika – wzruszyłem ramionami.

Może i niehonorowo, ale korzystnie. Zresztą, trudno było postąpić inaczej. Bernhard pienił się na tego Eisenauge i nie mógłbym mu odmówić. Franz jednak kiwał głową.

- Gerd, może po prostu poczekasz, aż tamci ich wybiją? Nie powinno to długo potrwać. Pójdziemy dalej wzdłuż tych ruin, zawsze to bezpieczniej, niż zmieniać front w trakcie walki.

- Słuszny pomysł – potwierdziłem. - Przecież to nie nasza wina, że nie zdążyliśmy tam dobiec na czas.

Wszyscy się uśmiechnęli. Tylko Grom wyglądał na rozczarowanego. Pragnął walki tak samo, jak jego kuzyn Gruag. Posłusznie jednak zgodził się na skradanie, choć kilka razy musieliśmy przepychać naszych „wielkich braci” przez rozmaite szczeliny, w których człowiek dawał sobie radę bez problemów, ale ogr już potrzebował pomocy. Nie zawsze było łatwo – zdarzyło nam się utknąć parę razy, ale sukcesywnie posuwaliśmy się naprzód.

Z oddali słyszeliśmy już jednak od dłuższego czasu krzyki i odgłosy walki. Bez wątpienia Marieburczycy nie zamierzali oddać swojego łupu tak łatwo. Strzelcom z Reiklandu chyba nie wiodło się tego dnia najlepiej, bo wróg parł do przodu mimo gradu bełtów i strzał. W dodatku mieli jakiegoś parszywego czarodzieja na swoich usługach – a z takimi wiadomo, lepiej nie zaczynać. Wyglądają niepozornie, ale jak taki palnie ognistą kulą...

- Może byście się tak pospieszyli?! - wrzasnął z oddali jeden z Reiklandczyków. - Wykrwawimy się czekając na was!

- O to chodzi – szepnął Bernhard, ale nie powiedział tego głośno.

Nawet gdybyśmy chcieli się pospieszyć, nie mieliśmy takiej możliwości. Jedyna prosta droga wiodła przez ruiny dosłownie obstawione przez wroga. Mogliśmy je wyminąć i wymknąć się im, ale na to potrzeba było jeszcze trochę więcej czasu.

Ten nie sprzyjał jednak Reiklandczykom. Wróg mocno przetrzebił ich szeregi. Walka najwyraźniej już dogasała, bo krzyki powoli ustąpiły miejsca jękom rannych, leżących wokół.

- Grom, dowal tamtemu magowi – syknąłem do ogra.

- Nie dać rady wodzu – pokręcił głową ogr. - Za daleko.

- Gruag?!

- Siem robi, wodzu.

Sami pobiegliśmy do budynku naprzeciwko. Nie zostało tam zbyt wielu wrogów, ale wolałem nie rozdzielać niepotrzebnie moich ludzi. Poleciłem Reiniemu załadować garłacz, a Michaelowi trzymać łuk w pogotowiu. Zanim jednak zdołaliśmy tam dobiec, z drugiej strony budynku rozległ się wrzask.

Na ogry zawsze można liczyć. Kiedy Gruag dosłownie zmiótł tego maga z powierzchni ziemi, a Grom podążył za nim, wiedziałem, że końcówka walki będzie dla Marienburczyków zaskakująca. Niestety, i oni mieli plan, by nas zaskoczyć.

Huk rozległ się trzykrotnie – jeden po drugim. W stronę ogrów wypaliły trzy garłacze. Dranie kryli się gdzieś wśród murów od dłuższego czasu, czekali tylko na odpowiednią chwilę. Mimo mojej ogromnej wiary w wytrzymałość ogrów, wstrzymałem oddech. Czasem jedno głupie draśnięcie wykreśla cię z rejestru żywych. Niczego nie można być pewnym w Mordheim...

Kiedy jednak pył opadł, ogry wciąż stały w miejscu, nieco zdziwione tym nagłym atakiem.

- Chyba drasnęło mi zbroję – wzruszył ramionami Gruag i ruszył dalej. Grom podrapał się po głowie i podążył za kuzynem.

Chciałbym skłamać, że walka była wyzwaniem, ale prawda jest taka, że nasi chwilowi sojusznicy oraz wrogowie wytrzebili się nawzajem. My tylko dokończyliśmy dzieła, co dla dumy tych pierwszych było obrazą nie do zniesienia.

- Wynosimy się stąd! - wrzasnął dowódca Reiklandczyków. - Odwrót! Odwrót! Podstępne szumowiny ociągały się cały czas, nie udzieliły nam obiecanej pomocy!

- Grom nie rozumieć – stwierdził ogr. - Wodzu chyba tylko obiecać ich nie bić, a nie pomóc, ta?

- Wymknął mi się – syknął Bernhard. - Cholerny Eisenauge.

- Będzie jeszcze okazja do zemsty, Bern – pocieszył go Franz. - Na razie mamy tu jeszcze trochę do roboty.

Mylił się jednak. Niewiele mieliśmy do roboty. Piraci narobili w gacie ze strachu i nawet nie ruszyli się ze swojej barki. Marienburczycy w popłochu nieśli skrzynki z tym, co udało im się zdobyć, ale nie dość szybko. Dwóch ostatnich zwiało przed nami w ogromnym przerażeniu.

- No dobra – powiedziałem, zbliżając się do pobladłego lekko kapitana barki. - Teraz przyszedł czas na negocjacje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz