29 września 2014

Figurkowy Karnawał Blogowy (1) - miłe złego początki

Spodobała mi się inicjatywa rozpoczęta na blogu Inkuba i choć Tomek raczej nie ma czasu wziąć w niej udziału (przynajmniej w tym miesiącu), mnie jakoś udało się zmieścić we wrześniu - choć ledwo-ledwo, z racji wyjazdów, pracy i różnych takich... no, już o tym pisałam. Ale się udało i to najważniejsze! W sumie po 10 latach siedzenia w hobby przyda się jakiś taki wspominkowy wpis, jako część podsumowania działalności, która zaczynała się bardzo, bardzo skromnie... no, nadal jest dość skromna, ale rozwój idzie w dobrym kierunku. Te 10 lat temu nawet nie myślałam, jak daleko to zajdzie :) Zaczynamy więc!

Większość historii zaczyna się pewnie od „kiedy byłem, kiedy byłem małym chłopcem, hej”. Nie da się ukryć, że ja małym chłopcem nie byłam, a zabawkami bawiłam się raczej tradycyjnymi, więc „to” zaczęło się dopiero w późnych latach nastoletnich. Zapewne łatwo się domyślić, jak – poznałam pewnego sympatycznego chłopaka, znanego dziś tutaj jako Kapitan Hak ;) Wcześniej w ogóle nie czytałam literatury fantasy (poza Wiedźminem, za którym nie przepadam), można więc powiedzieć, że wszystko zaczęło się dzięki niemu. Do gustu przypadły mi z początku zwykłe papierowe gry RPG, niewiele było trzeba, by zacząć grę i niewiele było trzeba, by dobrze się bawić. Najmocniej wsiąkłam w Stary Świat, więc za graniem w WFRP (jeszcze pierwszą edycję) poszło czytanie i pisanie opowiadań oraz duże trudności z uzyskaniem promocji do drugiej klasy liceum ;) 

Pierwszą figurkę dostałam od Tomka dość szybko, ale z troski o małżeństwo nie pokażę jej zdjęć. Do dziś mi się podoba ;) Jakiś opancerzony barbarzyńca, chyba nawet nie GW, na okrągłej podstawce, brzegi pomalowane rzecz jasna na zielono, wszystko na podstawowe kolory, bez cieniowania – ale starannie. Mam kilka takich prezentów od Tomka, chyba miały mnie zachęcić do hobby, ale dopóki jakiś czas później nie zagrałam, gromadziłam je tylko jako trofea ;) 

O pierwszej potyczce może jeszcze będzie mowa, więc na razie napiszę tylko, że była absurdalna. Miałam krasnoludy z wynajętymi Gotrekiem i Feliksem (w czasach, gdy ci dwaj nie podróżowali jeszcze w czasie, więc byli w Mordheim trochę nie na miejscu), a grałam przeciwko jaszczuroludziom, którzy w Mordheim czuli się równie swojsko, jak wspomniani bohaterowie, nic więc dziwnego, że przegrali (myślę, że Gotrek, który przy rzucaniu samych 6 mógłby zadać kroxigorowi nawet 36 ran w jednej turze, miał tu też swój udział). Ale były makiety – jakieś tam, wówczas wydawały się śliczne jak od Wolfganga (dziś po odnowieniu nadal są bardzo fajne!), były figurki – większość niepomalowana, albo pomalowana słabo, ale dla kogoś, kto nie maluje wcale, to i tak świat i ludzie ;) Nie miałam wtedy pieniędzy na nic, więc nie zakładałam, że kiedykolwiek zacznę kupować i malować figurki, ale przecież Tomek je miał. Bardziej spodobało mi się robienie makiet, jako tańsze i łatwiejsze. Nie szło mi to wcale imponująco, ale liczyły się chęci. Na szczęście dowody na moje beztalencie uległy już zniszczeniu.

Po maturze sytuacja finansowa nieco mi się poprawiła, więc pomyślałam o swojej bandzie do Mordheim. Padło na trupki, jednak pierwszy turniej (Wojenny Młot 2006) musiałam zagrać skavenami, bo te już były pomalowane. Trupy skompletowałam później, oczywiście było to totalne bezguście w doborze modeli, ale czego się spodziewać po początkującym graczu. Kupiłam też sobie pierwszy zestaw do malowania – 2 pędzelki z Magpolu i 10 farbek Pactra, w modelarskim sklepie w Hali Mirowskiej. Czułam się w pełni profesjonalnie. Jak wyglądała moja pierwsza banda, lepiej nie mówić. Mam jeszcze gdzieś jej resztki, malowane chyłkiem na wykładach z Norwida czy czymś w tym rodzaju ;) Zresztą niedługo potem jakoś na parę miesięcy przestaliśmy interesować się figurkami i myśleliśmy nawet, że wyrośliśmy z tego (serio). 

Potem jednak - początkowo na sprzedaż - kupiliśmy dwa pudełka, w tym Karnawał Chaosu - bandę wyznawców Nurgla. I zaczęło się na dobre. Pomalowanie drugiej bandy poszło mi już znacznie lepiej. Przyszło mi nawet do głowy, że mam do tego jakiś talent ;) Po ślubie połączyliśmy siły na dobre. Mamy w obrębie figurek dość różne zainteresowania, które fajnie się uzupełniają i muszę przyznać, że przyniosło to pewien rozkwit hobby. Wydaje mi się, że ten rozkwit nadal trwa! Bywało, że mieliśmy przerwy, momenty wypalenia – teraz się już nie zdarzają. Podejście do trójpodziału zainteresowań w grze mam wciąż takie same (hobby 40%, klimat 40%, granie 20%) i chyba się nie zmieni. Do samej gry raczej nie chciałoby mi się malować tylu figurek, a i nie sądzę, bym wtedy widziała w tym hobby jakiś sposób zarabiania na życie. Dziś widzę i to całkiem realny ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz