7 stycznia 2012

Vincent, pierwszy dreg

„I pomyśleć, że przyjechałem do Imperium na kilka tygodni w interesach”, pomyślał Vincent de Coulron, przekradając się wąskimi uliczkami zrujnowanego miasta. Tak szybko to wszystko się stało... ktoś z otoczenia hrabiny von Griefen zaprosił go wraz z żoną do Mordheim. Mówiono, że będzie bal, pokazy cyrkowców, najlepsze jedzenie... i rzeczywiście były, do czasu, gdy całe to radosne wydarzenie przerwał ogłuszający huk i panika, jaka po nim nastąpiła. Vincent szybko stracił z oczu żonę, stracił też przytomność, gdy przywaliły go gruzy zapadającego się sufitu. Obudził się dopiero następnego ranka, obolały, lecz żywy. Pękło mu żebro i złamał się nos, ale poza tym gruz uczynił więcej dobrego niż złego – ochronił go przed innymi ciężkimi przedmiotami, które spadły potem. Kaszląc od pyłu i dziwnego odoru, Vincent z trudem wygrzebał się spod gruzowiska i wydostał na zewnątrz. „Muszę jakoś uciec z tego potwornego miasta”, pomyślał, okrywając się poszarpaną koszulą w obawie przed przejmującym chłodem, jaki ciągnął od strony cmentarza. Kiedy zobaczył z daleka sylwetkę hrabiego von Hriesen, prawie pobiegł na jego spotkanie, wierząc, że stary znajomy pomoże mu jakoś się wydostać z miasta. Ale gdy się zbliżył, zrozumiał, że popełnił błąd. Spowity w płaszcz mężczyzna nie był hrabią von Hriesen. Nie był też z pewnością żywym człowiekiem. Z ogromną siłą pochwycił Vincenta, a widok jego ogromnych zębów sprawił, że ten stracił przytomność ze strachu, czując nadchodzącą śmierć.


Ale śmierć wcale nie nadeszła. Późną nocą ocknął się i ujrzał zaschniętą krew na swej koszuli. „Nie zabił mnie”, pomyślał, „pożywił się mną jedynie”. Twarz mu pobladła, gdy nad sobą ujrzał znów swego oprawcę.

- Wreszcie wstałeś – odezwał się wampir cichym, złowieszczym szeptem. - Czekałem na ciebie.

- Nie zabiłeś mnie – wyjąkał z trudem Vincent. - Nie zabiłeś...

- Służą mi zarówno żywi, jak i umarli – odparł wampir z uśmiechem. - Twoje szczęście... lub twój pech, że będziesz wśród tych pierwszych.

- Miałbym ci służyć? Ja? - nie rozumiał Vincent.

Wampir roześmiał się złowrogo.


- Na twoim miejscu nie robiłbym niepotrzebnych problemów – odrzekł. - Nie masz najmniejszego wyboru.


Wreszcie mogę popchnąć dalej sprawę moich undeadów. Wprawdzie w nadchodzącym tygodniu raczej nie zdążę zagrać pełną bandą, ale większość bohaterów już będzie. Dzisiaj Vincent, pierwszy dreg - jeden z oryginalnych mordheimowych dregów. Niby ich nie lubię, niby są brzydcy, a jednak coś sprawia, że nie mam serca zastępować ich czymkolwiek innym. W końcu właśnie takie modele są esencją Mordheim - nie wielkie potwory i mordercze machiny, tylko obdartusy i młodziki.

Teraz na zdjęciach widzę, że pękła farba na brzegach podstawki - pewnie źle wymieszałam czarny, poprawię :) Poza tym jednak dreg wyszedł mi taki, jak zamierzałam - brudny, obdarty, poszarpany i wyblakły. Nie obiecuję, że na żadnym dregu nie przemycę trochę kolorów (jeden z pozostałych aż się o to prosił), ale uzasadnienie fluffowe będzie na pewno ;) Skórę dregów zrobiłam sinobladą, ale jednak ludzką, bo w końcu to ludzie i to nawet żywi... tylko nieco zdeformowani.

Zapraszam do obejrzenia :)





3 komentarze:

  1. Nie podoba mi się trawka na nagrobku - nie wygląda to ani fajnie, ani naturalnie.

    A co do modelu, to malowanie i dobór kolorów bardzo mi się podobają :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Też uwazam, że tatic to przeżytek ale kolory drega... Cudo.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dreg daje mocno radę. To chyba moje ulubione figurki z Mordheima! Fajne kolory i klimatyczna podstawka. Ja tu się trochę wyłamię i powiem, że trawka nie jest taka zła :-)

    OdpowiedzUsuń